Zakochać się w Berlinie







Kółko jak znak, może być drogowy








W nas samych istnieje ktoś,
kto wszystko wie.
Hermann Hesse


Za kilka dni lecę do Berlina na spotkanie pisarskie mojego wydawnictwa. To pierwszy taki raz z oficjalnych przyczyn, zwykle jeżdżę tam do Agatki. Przeniosła się do stolicy tuż po maturze i szeroko rozgościła. Kiedy przyjęto ją na studia, obie rozpoczęłyśmy przygodę z Berlinem, każda swoją osobną i jednocześnie wspólną. Ta przygoda nadal trwa i ma się nadspodziewanie dobrze.


Jako rodzice jedynaczki nie byliśmy zachwyceni jej pomysłem studiowania sześćset kilometrów od domu. Bliżej były inne dobre uczelnie, choćby Akwizgran i Kolonia, jednak Berlin zwyciężył i tak pozostało. Pojechałyśmy zatem szukać mieszkania. Naiwnie przekonane, że wystarczą trzy dni, tak też zarezerwowałyśmy hotel. W tamtym czasie u nas, na prowincji, mieszkań było aż za wiele i odpowiedzialny najemca wysoko się liczył. Realia Berlina jednak okazały się skrajnie inne, o czym przekonałyśmy się już w pierwszym oglądanym lokum. W mieszkaniu – byle jakim, pomimo doskonałej lokalizacji, odpowiedniego rozmiaru i bliskości do środków komunikacji - przeżyłyśmy szok pojmując, że jesteśmy tylko częścią pięćdziesięcioosobowego tłumu chętnych. Albo wręcz, jak się niebawem okazało, jedną z jego wielu fal, gdyż kolejne takie grupy zjawiały się tam co godzinę. Kawalerka średnio mi się podobała, mimo to profilaktycznie zwróciłam się, już zaniepokojona, do pani nadzorującej oględziny. Zapytałam o dalszą procedurę na wypadek, gdybym jednak zdecydowała się wynajem. Pani podniosła na mnie zdziwione oczy, a jakiś przypadkowy świadek mojej deklaracji po prostu zaczął się śmiać.


Tak, wiem. Paniusia z prowincjonalnego miasta w berlińskim labiryncie mieszkaniowym.


Wypełniła już pani formularze? Jakie formularze? Podanie oraz deklarację opłacenia maklera. Nie. Leżą na parapecie. Ta wielka sterta? Tak. Rozumiem, że to wystarczy? Nie, jeszcze dokumenty. Jakie? Kopie dowodów osobistych. Rozumiem. I zaświadczenie o zatrudnieniu. Wystarczą dane męża? Z informacją o pani. Okej. Oraz zaświadczenie o dochodach, z ostatnich trzech lat. I o niezadłużeniu. I opinia poprzedniego wynajemcy. Nic nie wynajmowaliśmy. To zaświadczenie o własności, z kopią zameldowania. Coś jeszcze? Nie, to wystarczy. Po dostarczeniu kompletu dokumentów i weryfikacji wpiszemy panią na listę kandydatów na mieszkanie. Kandydatów? Wybranego najemcę powiadomimy. Mniej więcej za miesiąc.


Dość powiedzieć, że zanim wynajęłyśmy odpowiednie mieszkanie – za to, że jednak się udało, ewidentnie odpowiadał fart debiutantek - zwiedziłyśmy jeszcze kilkanaście lokali. Poznałyśmy przy tym niezliczoną masę przyszłych Berlińczyków oraz takich, którzy tylko się w nim przemieszczają. Byli to studenci i uczniowie, młodzi pracownicy i starsi kończący pracę, bezrobotni i na socjalu, świeżo rozwiedzeni albo właśnie łączący się w pary. Urzędnicy, biznesmeni, terapeuci, artyści, sportowcy. Nigdy przedtem nie przypuszczałam, że jednopokojowego mieszkania w Berlinie mogą poszukiwać nie tylko studenci albo praktykanci, ale także eleganckie panie i panowie w średnim wieku i o różnych poziomach wykształcenia. Wszystkich tych ludzi oprócz poszukiwania lokum łączyła też potrzeba rozmawiania. Lubili mówić, o sobie w wielkim mieście i o swoich planach, o tym, co ich sprowadziło. Byli otwarci, pozytywni, nie dotknięci nieprzyjemną nutą konkurencji. Trwała raczej wymiana doświadczeń, często z numerami telefonów.


Niejako równolegle obie z Agatką zaprzyjaźniałyśmy się z Berlinem. Z braku czasu musiałyśmy ograniczyć się do naszego targetu, Prenzlauer Berg, dzielnicy optymalnej. I pochłonęła nas, niemal z marszu, uwodząc wielokulturową energią i kalejdoskopem obrazów, jakie wcześniej kojarzyłam jedynie z fragmentami Paryża. Byłyśmy zafascynowane różnorodnością ludzi, liczbą rowerów dorównującą Holandii, zatrzęsieniem kawiarni i restaurcji, atelier  i autorskich sklepików, o których nie wiedziałam, jakim cudem przetrwały w handlowej unifikacji Europy. Jadłyśmy w knajpkach z muzyką na żywo, poszłyśmy do niszowego kina, a w Kulturbrauerei (doskonale przefasonowany stary browar) Agatka już umówiła się na kursy salsy. Ja natomiast przyrzekłam w sercu wierność pewnej małej restauracji, której właściciel przyjął nas słowami: Witajcie w Berlinie, dziewczyny. Przyjechałyście na studia?


Jednak wtedy wydarzyło też coś więcej. Coś, jak odważyłabym się powiedzieć, egzystencjonalnego. Jechałam do Berlina w duchu obowiązku i miasto to jawiło mi się jako zapowiedź tęsknoty i pozostawienia. Miałam tylko przygotować dziecku nowe gniazdo. I to było w porządku, wraz z racjonalną śpiewką, że każdy kiedyś wypuszcza w świat swoje małe. Tymczasem na miejscu wszystko się zakręciło. Całe moje myślenie stało się inne, przenicowane. Przecież i ja mogę spakować się i wyjechać, nic śmiertelnie ważnego mnie nie trzyma, nie trzyma Jacka, nasze  miejsce na ziemi jest dobrowolne, a przynajmniej powinno. Pamiętam tamto nagłe, zaskakujące poczucie lekkości, kiedy pojawiły się, jakby same z siebie, nowe perpektywy. Zaczęłam się dziwić, dlaczego wcześniej nie brałam ich pod uwagę pozwalając, by moja droga życiowa i moje miejsce stały się tak utarte i udeptane. Jednokierunkowe - ode mnie aż do punktu, w którym nikt już niczego nie poprawia.


Agatka natychmiast zauważyła moją dziwaczną iluminację. Przede wszystkim poczuła ulgę, na początek dlatego, że zwolniono ją z wyrzutów sumienia. Oczywiście wiedziała, że rodzice nie natychmiast przeprowadzą się do Berlina, przez co jej świeżo nabyta dorosłość oraz prawo do samostanowienia pozostaną niezagrożone. Liczyło się, że uzależniona od niej sentymentalnie matka póki co odrzuca status ofiary.


Jacek jako pierwsze się roześmiał. I tak po prostu zmieniasz nasze plany? Rozmawialiśmy tylko przez telefon, ale mój entuzjazm już go zainfekował. O to chodzi, że ja właściwie nie miałam już planów, wyjaśniłam, wszystko szło jakoś z rozpędu. Kiedy jednak spytał, co konkretnie mnie tak odmieniło, nie potrafiłam podać decydującego impulsu. Zadziałał całokształt, Berlin z całą jego energią oraz ja, spragniona.


Teraz, kiedy minęło już wiele lat i nadal bywam w Berlinie tylko jako gość, wiem już, co mnie wówczas zbombardowało. Nie było to jakieś boskie spiritus movens albo inne magiczne natchnienie. Raczej niezwykła chwila, minuty rozmowy działające jak dobrotliwy myślowy wirus, który rozkrzewia się w umyśle. Wydarzyły się, gdy oczekując z Agatką, aż pokażą nam kolejne mieszkanie, gawędziłyśmy z młodym mężczyzną. Miał dredy i obcy akcent, opowiadał o uczeniu angielskiego. Czyli jesteś nauczycielem, zapytałam go, chociaż wiekowo pasował raczej na studenta. O nie, odpowiedział, uczeniem ja tylko zarabiam pieniądze. Naprawdę jestem poetą.


Tak, wiem. Berlin to przede wszystkim wielomilionowa metropolia, w której więcej jest problemów niż fajerwerków. To także zorganizowana przestępczość, arabskie rodzinne gangi, handel narkotykami i ludźmi, napady i kradzieże, bijatyki, bezdomość i podpalanie samochodów na pierwszego maja.


Jednak i tak nadal - do tego z każdym rokiem mocniej - chcę zamieszkać w Berlinie na stałe. Dlaczego? Bo to piekielnie ekstrawaganckie żyć i umierać w mieście, w którym ludzie na ulicy przyznają się do poezji.















Komentarze

Popularne posty