Yellowstone
Kółko jak globus
(ale też i różańcowe)
Najpóźniej tutaj
można zacząć rozumieć to zadziwiające amerykańskie Oh my God. W odniesieniu do Yellowstone zakrzyk sam się prosi, samowolnie napływa na usta. Jest optymalny i precyzyjny, jeśli w ogóle można cokolwiek
powiedzieć, to właśnie to. A że niespecjalnie się kojarzy, z piskiem blond
cheerleaderki czy jakoś tak, to może... Aksamitny baryton Leonarda Cohena? Oh my God i Halleluja, Yellowstone!
To miejsce,
którego uroda jednoznacznie nawiązuje do wspomnianego Stwórcy. Jest tak...
nieziemsko, jakby kiedyś wysunął Mu się z palców fragment nieba i akurat tutaj spadł.
Na co patrząc On, bez irytacji
oczywiście, a tym bardziej bez zazdrości, otaksował efekt małej katastrofy i tak
go rozbawiła - czy nawet rozczuliła? - że dokończył dzieła doprawiając je kolorami.
Na ziemię spłynęły przepastne błękity, fantasmagoryczne turkusy, szalona paleta
odmian złota oraz srebra, nasycone czerwienie i pomarańcze, miedź i brązy,
także biel w tylu odcieniach, że wstydźcie się, polarne śniegi. Jednak
sprawstwo Pana poszło dalej. Generalnie dotąd sprawiedliwie obdzielał świat: tu
góry, tu rzeki, temu jeziora i jakiś wodospad, tu ciekawe zwierzęta. A w
Yellowstone dzielenie jakby mu się znudziło. Wysypał zatem hurtem zawartość swego
boskiego worka i wypadły najpiękniejsze wody, masywy gór, bezbrzeżne,
nieokiełznane przestrzenie oraz niebieskie, a dokładniej niebiesko-zielone
pastwiska. I światło, jego blask we wszystkich odmianach. I cisza. Piękno,
którego nie oddają zdjęcia – co wstyd przyznać ambitnemu fotografowi. Piękno,
którego nie oddają słowa – co wstyd przyznać pisarce.
Jak się czuje
pisarka? Jakby weszła do bajki. To też takie... amerykańskie. Ile było takich
filmów: bohater wpada znienacka do bajki i naraz wszystko staje się
przekolorowane, jaskrawe, surrealistyczne. Tak i tu – kalejdoskopowa gra
pulsujących wód, irracjonalne kształy roślin, chimeryczność form, jedna wielka,
nieskończona nierealność. Jakby zabłądziło się na plac zabaw onirycznych
stworzeń, które akurat tu same wylepiły sobie swoje zabawki, swoje domostwa i
swoje magiczne ogrody. Pośród tego wszystkiego - duchy Ziemi. Tak przynajmniej
nazywali je tutejsi dawni Indianie. Obawiali się - czy może raczej tak je szanowali - magicznych kształtów wirującej pary, postaci wyciągających ręce lub
rozpościerających skrzydła. Ta pełzająca lub eksplodująca znienacka albo całkiem
regularnie z kolorowych czeluści woda była dla nich objawieniem Matki Ziemi.
Ci, co tych Indian przepędzili, używają już innych pojęć - kaldera wulkanu,
termiczne źródła, gejzery i fumarole. Ale czy kto dokładnie wie, co tu
jest prawdziwe?
Zresztą biali
ludzie długo nie chcieli uwierzyć w to, że magiczna kraina istnieje. Podważano
wiarygodność relacji członków naukowej ekspedycji Lewisa i Clarka z lat 1804
-1806, a kiedy w 1810 roku opowiadał o niej inny biały - nazywał się John Colter - uznano, że halucynował.
Czterdzieści pięć lat później wyśmiewano serdecznie Jima Bridgera, co jednak
łatwiej wybaczyć, skoro ten był słynnym, quasi zawodowym, bajarzem. Ale i
opisywał same nielogiczności - buchające pod niebo strumienie pary, ryby z
rzeki rozdzielającej się na dwie i płynącej każda do innego oceanu. Albo rzekę, która
jest u źródła lodowata, a spłynąwszy w dół wielką skałą zamienia się we wrzątek.
A skamieniały las, szklana góra, której kule się nie imają? Dziś te miejsca
mają swoje oficjalne nazwy: Two Ocean
Pass, Firehole River, Obsidian Cliff… Podobno Bridger początkowo opisywał je
najrzetelniej, jak potrafił. Dopiero później, skoro i tak nikt mu nie wierzył, sam
zabrał się za kolorowanie.
W końcu jednak
uwierzono. Biali nadeszli, przegnali Indian, zlekceważyli duchy ziemi - podobno
niektórych gejzerów używali jak automatycznej pralki - oraz uznali wszystko za
swoje. Teren gejzerów i wulkanów, połyskujące koronami wiecznemu śniegu Góry
Skaliste, rzeki, jeziora oraz ciągnące się po niebo pastwiska wolnych bizonów.
Dużo złego się wtedy porobiło, nie tylko w kwestii Indian. Ale na szczęście ktoś
się w porę opamiętał. W 1872 prezydent Grant ogłosił Yellowstone parkiem
narodowym - pierwszym w Ameryce. Aby go chronić, posłano uzbrojonych żołnierzy.
„Zapewnie wielu z nas nadal nie rozumie,
jakie bogactwo znajduje się w naszych rękach: na całym świecie nie ma nic
piękniejszego niż cuda Yellowstone. Nasi obywatele powinni mieć świadomość, że
chronimy je dla naszych dzieci - w nieskażonej postaci i całym majestatycznym
pięknie“ - powiedział późniejszy
prezydent, Theodore Roosevelt.
Roosvelta, który
był myśliwym (nie lubię go, nie tylko z powodu Jałty; podczas jednej ekspedycji
do Afryki zamordował 1100 zwierząt, w tym lwy, słonie i nosorożce) bardziej niż
gejzerowa bajkowość Yellowstone fascynowała jego przyroda. W miejscach, jakby
to powiedzieć, bardziej rzeczywistych. Tam, gdzie z strefy gorących źródeł
przechodzi się w przestrzeń równie fantastycznych żywych stworzeń.
„Twoja matka
Ziemia, Woda, Ogień i Powietrze to elementy, które istnieją w harmonii i każdy
z nich jest zależny od pozostałych. Tak też musisz ich używać. Dopiero pojąwszy
tę sztukę zrozumiesz świat, który cię otacza.“
Tak powiadali dawni
Indianie. Ale nie to miało być moją pointą. Wszyscy wiemy, jak Indianie wyszli na
swoich mądrościach. Coś innego chodzi mi po głowie. Po powrocie z Yellowstone -
nie tam! - przyczytałam mnóstwo czarnych scenariuszy na temat wubuchu
tamtejszego wielkiego wulkanu. Podobno wybuchnie, trzeci raz odkąd istnieje. Być
może całkiem niedługo. A wtedy... Ojojoj. Kraina Wiecznych Cudów powróci tam,
skąd przyszła? Nie mogę w to uwierzyć. Kto daje i odbiera...
To ostatnie, to
tylko żart.
Komentarze