Karla
Panna młoda założyła, jak to
panny młode, białą sukienkę, jednak już nie welon. Zamiast niego ma kapelusik,
spod ronda wyglądają krótkie, lekko zawinięte włosy. Są pięknego, złocistego
odcienia, mienią się w świetle ołtarzowych świec i nikt obcy nie domyśliłby
się, że nie są naturalne.
My wiemy, o tym i nie tylko. Dokuczliwa
wiedza nie ułatwia nam Ave Verum. Przy
Panis Angelicus jest jeszcze trudniej,
coraz ciaśniej w gardle. Pater noster przywraca
nieco płynności, w końcu to modlitwa. Po to też śpiewamy na tej mszy, która
oprócz wszystkiego jest zwykłą sobotnią mszą. Na krótką chwilę udaje się uciec myślami
od Karli.
Mimo to ona bezustannie z nami
jest - jasna plama oddalona o wysokość chóru, kilometry pustych ławek w
prezbiterium, o kwiaty i świece. Dobrze, że nie ukryła się za ołtarzem, wówczas
ostatecznie zniknęłaby nam z oczu. Jest bezlitośnie pomniejszona, o czym nie
potrafimy zapomnieć, dobrze, że wspiera ją – i to jak bardzo! – mąż w drugiej,
bliźniaczej plamie światła. Jak bardzo my kochamy za to Ralfa.
Podczas tej mszy wszystko brzmi
poważniej. Znamy przyczyny, jednak i tak staramy się ułożyć kolejność: po
pierwsze ksiądz jest wzruszony i skupiony, jego zdenerwowanie dociera aż na chór.
Głos mu drży, on, wytrawny mówca, dziś wypowiada słowa mozolnie, jakby nawlekał
je na różaniec. Po drugie, towarzyszy mu inny ksiądz, a obydwu wspierają czterej
ministranci, co jest niesłychane w zwykłą sobotę w takim kościele, w takim mieście,
w takim landzie, w Niemczech. Pełna obsada przed ołtarzem, komplet śpiewaków w chórze,
a wszystko na ten mały ślub... Ktoś przypomina, że to tylko odnowienie. Odnowienie.
Niech i tak będzie.
Karla nie jest najmłodszą z
panien młodych, prawdę mówiąc, nie jest nawet panną i to dokładnie od 50 lat, co
z kolei oznacza, że gdy ona poślubiała tu swojego Ralfa, większości z nas nie
było jeszcze na świecie. To my ją tak na dziś nazwaliśmy i a powtarzanie sprawia
nam osobliwą przyjemność: Panna Młoda,
die Braut, die wunderschönste Braut der Welt. Bo ona jest dla nas kimś
takim. Jest naszą Karusią, do której przytulamy się, a raczej, odkąd zmniejszyła
się po operacji, przytulamy ją, kiedy wita nas najpiękniejszym uśmiechem oraz tkliwym
„Cziejść Kasza”, albo „Dżendobry Małgosza”.
Poprosiła, by tę mszę odprawił polski
ksiądz. Zgodził się zakłopotany, bo chyba nie kocha głośno modlić się po
niemiecku, jednak dla Karli… Jak mógłby odmówić, skoro ona słucha go co niedzielę,
rozumiejąc piąte przez dziesiąte, kto wie, czy nie tylko słowa pieśni. Rodak
Karli, drugi ksiądz, dziś zaledwie asystuje, bo ona mniej go lubi i mniej sobie
ceni. Zdegradowała go mimo zastrzeżeń własnych dzieci, a przynajmniej dwojga z nich,
bo najmłodszy też wolał księdza Jana. Tyle, że on ma dziewczynę z Polski, poznał
ją na koncercie.
Na zakończenie mszy śpiewamy po
niemiecku. Händel dopowiada niedopowiedziane: Friede diesem Haus, pokój temu domowi... I nie chodzi nam tu o kościół
z gotyckimi sklepieniami, z witrażami cudem przetrwałymi bombardowania. Ani o posadzki,
po których Bóg jeden wie, kto stukał buciorami, na klamrze paska obnosząc napis
Gott mit uns... O nie, my nie wmawiamy
Mu, że jest tutaj z nami, bo i pod jego nieobecność zaśpiewalibyśmy Karli i Ralfowi.
My życzymy pokoju ich konkretnemu domowi przy Mozartstrasse, gdzie pachnie kawą
i jabłkową struclą. A tych dwoje o tym wie, dwie głowy – jedna siwiuteńka,
druga w kapelusiku ochraniającym perukę, odwracają się do nas z wdzięcznością, dostrzegamy
miękką harmonię tego ruchu, po pięćdziesięciu latach małżeństwa nawet myśli są jednoczesne.
Gdy ksiądz Jan każe nam odeść w
pokoju, my jedynie opuszczamy chór. Ściskając nuty przedzieramy się przez wąskie,
kręcone schody – czy kościół to też budowla obronna? Idziemy, bo już na nas czekają:
Karla, która wtuliła się Ralfowi pod ramię, księża symetrycznie kadrujący ich po
bokach, ministranci. Ustawiamy się bez porządku i znowu śpiewamy z nut, jednak żadne
kolejne świętości, przeciwnie, ulubione profanum Karli: Kochanie, moje kochanie, dobranoc, już jesteś senna... Widzimy, jak
unosi obie dłonie, zasłania oczy gestem młodej, wzruszonej dziewczyny. Tak
właśnie musiała wyglądać pięćdziesiąt lat temu, w innej białej sukience i z
welonem zamiast dziesiejszego smutnego nakrycia. Widzieliśmy zdjęcia... Karla była
piękną blondynką z porażającym uśmiechem, nawet ostrożny ksiądz Jan powiedział,
że wygląda jak młoda Madonna – lecz nie z bocznej nawy, z Like a virgin.
Gdyby w naszym śpiewie było cokolwiek
rockowego, ta odrobina przesady powstrzymałaby może epidemię łez. Do płaczącej
Karli najpierw dołączają najstarsze chórzystki, potem te średnie, potem kilku mężczyzn,
na koniec szlochają nawet buńczuczne nastolatki. Dyrygent poddaje się jako
ostatni, z wilgotnymi oczyma pracuje ambitnie ramionami wiedząc, że i tak nikt nie
zwraca na niego uwagi. Patrzymy tylko na weselną parę. Karla nie chowa już
spojrzenia, choć łzy otwartym strumieniem płyną na jej białą suknię. Weselny
strój doskonale ukrywa efekty operacji; wiem, że będzie dobrze, mówiła, gdy
odwiedzaliśmy ją po pierwszej chemii, jak mogę nie wyzdrowieć, kiedy mam was.
Komentarze