LEK NA CAŁE ZŁO

 


Kółko jak aureola






Ten słoń nazywa się Bombi

Ma trąbę, lecz na niej nie trąbi.

Dlaczego?



To dla mnie wielki, wielki honor móc Panią poznać


Mówiąc to, czułam drapanie w gardle. Jak chyba nigdy przedtem, z nikim.  

Jej pełne nazwisko brzmi Sangduen Lek Chailert. Oprócz setek jej zdjęć można zobaczyć ją w dokumentalnym filmie pt. „Love and bananas”. Nawet jeśli trudno po nim zasnąć.  

Lek – po tajsku „Mała”. Ma 149 cm wzrostu i waży ok. 42 kilogramów. Sięga mi do ramienia i jest gigantką, jakich na świecie garstka. Olbrzymką, której posłuszne są, niewymuszenie i z radością, największe chodzące po tej ziemi zwierzęta. Gdy ją poznaję, otacza ją kilka z nich jednocześnie. Jeden ze słoni zaczepia Lek, drugi lekko go odpycha. Trzeci jak ramieniem usiłuje otoczyć ją trąbą. I to nie ona, pomimo swych nieznacznych rozmiarów, jest w tej zabawie maskotką. Lek jest aniołem stróżem tych słoni, ich przyjaciółką i ambasadorką, wybawczynią i strażniczką. 



W roku 2001 Fundacja Forda nadała jej tytuł Hero of the Planet. W 2005 Time Magazine zamieścił jej zdjęcie na okładce z podpisem Asia´s Heroes. W 2010 uznano ją za jedną z sześciu Women Heroes of Global Conservation, w 2018 rząd Tajlandii odznaczył ją specjalną nagrodą za ochronę zwierząt. Wyrazy szacunku składały jej osobistości takie jak Hillary Clinton, a kilka dni temu prezydent Emmanuel Macron za ochronę słoni przyznał jej francuską Legię Honorową. 

Specjalnie do nich pojechałam – do słoni żyjących w Elephant Nature Park i do Lek Chailert. Sama nie wiem, w jakiej kolejności, ale to bez znaczenia. Jedno nie istniałoby bez drugiego.

Gdybyście wybierali się do Tajlandii – to w końcu jeden z ulubionych turystycznych celów - przeznaczcie choćby dwa dni na Elephant Nature Park. Słoni azyl mieści się na północy Tajlandii, w prowincji Chiang Mai, ok. 60 kilometrów od miasta. Każdy jest w nim mile widziany, jako turysta, gość albo jako wolontariusz. Zobaczycie tam cuda, jakich nie zaproponuje najlepszy dokument National Geographics. A tym bardziej hollywódzki wyciskacz łez typu „Woda dla słonia”. 

A propos. Ktoś kiedyś odpowie za cierpienia „grającej” w nim tajskiej słonicy, zadawane jej podczas kręcenia tego filmu. 


Słonie…


Jeśli już żaden odwiedzający Tajlandię turysta nie będzie chciał posadzić swego leniwego tyłka na wymęczony słoni grzbiet, będzie to zasługa Lek Chailert. 

Jeśli żaden słoń nie będzie wbrew swojej naturze balansował na jednej noce, tańczył, grał w piłkę albo masował trąbą tłustego turystę, to także będzie zasługa Lek. 

Słoń nie robi tego dobrowolnie. Jeśli wozi ludzi, gra z nimi w piłkę albo odgrywa inne cyrkowe sztuczki robi to, ponieważ w jego głowie dudnią demony Phajaan.

Phajaan, po angielsku  „The Crush“, to procedura stosowana w Azji od stuleci. Polega na tym, że małe, niesamodzielne słoniątko zostaje odebrane matce - przy czym zdarza się, że ona lub inny, broniący malucha członek stada, traci przy tym życie. Słoniątko tymczasem zostaje spętane i za rozciągnięte kończyny przywiązane do pali lub drzew. Jest w najokrutniejszy z możliwych sposobów katowane, przez wiele dni, a czasem tygodni. Jest bite hakiem i metalowymi prętami, po głowie, po delikatnych częściach ciała, kaleczone i przypalane ogniem. Jego uszy są rozszarpywane, a stopy przebijane gwoździami. Mały słoń nie dostaje jedzenia ani wody, jest pozbawiany snu. Tortury nie są jakoś konkretnie określone, ich rozwój i intensywność zależy od sadystycznej kreatywności oprawcy. 

Gdy wycieńczone słoniątko jest już na granicy śmierci, zostaje uwolnione. Ledwo się rusza – ma otwarte, zainfekowane rany, nadwyrężone bądź połamane kości. Jeden człowiek, zwykle jego przyszły mahout, odprowadza malucha daleko od miejsca kaźni, gdzie karmi go i poi. Dla oszalałego, straumatyzowanego zwierzęcia jest wybawcą. Świadomość ta w połączeniu ze wspomnieniem tortur i panicznych strachem przed tym, że się powtórzą sprawia, że słoń uważa człowieka za boga. Już nigdy nie przyjdzie mu do głowy, że jest od niego silniejszy i jednym machnięciem trąby mógłby zmieść go z powierzchni ziemi. 

Wiele słonich dzieci nie przeżywa tortur. Te, którym się to udaje, nigdy już ich nie zapomną. Wystarczy jedno, nawet lekkie, dotknięcie hakiem, a dorosły słoń wykona każde polecenie. „Crushing the spirit of the elephant“ – zabijanie ducha słonia – już się dokonało. 

Lek Chailert była pierwszą, która odtabuizowała Phajaan. Nikt przed nią nie demaskował tajemnicy władzy człowieka nad najpotężniejszym zwierzęciem na planecie. Za zdradę tradycji i zagrożenie źródła dochodów ściągnęła na siebie nienawiść i groźby śmierci. 

Lek, która ratuje słonie od prawie ćwierćwiecza, sama wychowała się ze słoniem. Miał na imię Thonkhum i był zapłatą dla jej dziadka, szamana i wiejskiego uzdrowiciela. Był członkiem rodziny, podczas gdy jego niedożywieni i chorzy pobratymcy harowali przy wycince okolicznych lasów - na łańcuchu, pobudzani amfetaminą, niedożywieni i bici. Po rządowym zakazie wycinki drzew teakowych w 1989 roku pracujące tak słonie stały się balastem. Właściciele zagospodarowali je zatem jako turystyczną atrakcję - do wożenia turystów i do cyrkowych sztuczek, odgrywania żywej dekoracji hoteli i żebraniny na ulicach. Łagodne, przywykłe do jednego na całe życie opiekuna olbrzymy stały się przekazywanym z rąk do rąk towarem. 


W pierwszym rezerwacie założonym w północnej Tajlandii także odbywały się codzienne występy słoni. Jednak nie u Lek, której podlegał odizolowany obszar, nazwany przez nią Słonim Rajem. Zgromadziła tam ponad trzydzieści wyjątkowo zmaltretowanych zwierząt i żadne z nich nie musiało już nikogo wozić. Szukała pomysłów na godziwe finasowanie Parku i obserwowała efekty, które zaczynała przynosić jej kampania przeciwko Phajaan. W reakcji na nakręcony dzięki niej film dokumentalny, odsłaniający prawdę o „edukacji” słoni, PETA wezwała do bojkotu Tajlandii jako turystycznego celu. Przestraszone wizją utraty dochodów agencje na północy kraju zaczęły przeorientowywać swój profil. Obok sloganów „no hook, no chain, no riding“ pojawiły się zaproszenia do spacerów ze słoniami, obserwowania ich podczas kąpieli albo karmienia. Uświadamiając ludzi, Lek otworzyła ich serca. 

Dziś po jej azylu przechadzają się słonie, które zmartwychwstały. W pokonaniu traum pomagają im doświadczeni mahouci, weterynarze i pomocnicy. Przede wszystkim jednak liczy się uzdrawiająca siła stada. A ta jest przeogromna, ponieważ jak i w naturze, słonie same się sobą opiekują. Zdrowe pielęgnują chore, doświadczone pomagają nowym, młodsze starych, widzące niewidomym… Ślepe słonie? To od fajerwerków towarzyszących ich występom i pokazom. Wypadek przy pracy. 




W słonim raju Lek można słonia dotknąć, pogłaskać i powąchać. Aczkolwiek tylko tak, jak na to pozwalają. Można je karmić, przygotować im jedzenie. Można nawet kupić dla nich tort urodzinowy, na swoje albo czyjeś święto. Jednak przede wszystkim można i należy je obserwować. Widok majestatycznie pokonującego rzekę stada słoni to epicki spektakl. Tańczące, śpiewające, oblewające się wodą i komunikujące ze sobą na sto sposobów słonie to misterium. Kiedy jednak wyciągną do ciebie swoje miękkie, niewyobrażalnie wrażliwe trąby i spojrzą ci w oczy wzrokiem istoty, która nigdy i niczego nie zapomina, doświadczysz emocji z pogranicza metafizyki i magii. I trudno będzie ci powstrzymać łzy, dobrze, jeśli ze wzruszenia. Zobaczysz słonicę zaprzyjaźnionej ze zwykłą krową. Słonicę pilnującą posiłku starej i bezzębnej towarzyszki. Albo słonią damę, która z nieskończoną cierpliwością drepcze, nie odstępując jej na krok, obok niewidomej przyjaciółki. Czujną słonią matkę, w każdej chwili gotową ruszyć na pomoc swemu rozbrykanemu dziecku.


Lek Chailert mówi, że gdy do azylu przybywa nowe, uratowane słoniątko, wszystkie słonice biegną na jego przywitanie. Każda chce być zastępczą mamą, czasami się o to kłócą i trzeba naprawdę uważać, by nie zrobiły sobie krzywdy.


Historie, które opowiada Lek, generalnie sprawiają, że coś ściska się w sercu. 

Na przykład ta o dwudziestoczteroletniej słonicy o imieniu Malai. Nosząc pnie drzew teakowych w dżungli przy granicy do Myanmy, Malai weszła na minę przeciwpiechotną. Ponieważ z roztrzaskaną nogą przestała być użyteczna w pracy, właściciel miesiącami gonił ją, poranioną i utykającą, na żebry po ulicach Bangkoku. 

Słonica Jokia straciła dziecko w wypadku. Kiedy, pogrążona w żałobie, nie chciała pracować w dżungli, jej mahout uszkodził jej kamieniem lewe oko. Gdy nadal nie reagowała, zrobił to samo z prawym. 

Inna słonica, nie pamiętam jej imienia, żyje w azylu ze złamanym kręgosłupem. To efekt wymuszonego zapłodnienia, do którego właściciele zamknęli ją w klatce tak ciasnej, by nie mogła się choćby odwrócić. Pobudzony specjalnymi feromonami agresywny samiec gwałcił ją tam przez kilkadziesiąt godzin, łamiąc jej przy tym kręgosłup i tylną kończynę. 

Teraz Malai nosi codziennie odnawiany opatrunek i może nawet kąpać się w rzece. Jokia opiekuje się nieswoimi słoniątkami. Połamana słonica utyka i z całą pewnością odczuwa przy tym silne bóle, jednak żyje i każdego dnia mocniej ufa, że nikt więcej nie zrobi jej krzywdy. 


Wszystko dzięki Lek.


W niektórych starych artykułach Lek Chailert jest jeszcze porównywana do Teresy z Kalkuty.

Cóż. I hmm. Podczas gdy „błogosławiona” przeznaczała akurat 5 procent sum składanych na jej ręce na pomoc cierpiącym – resztę słała do Watykanu - , Lek oddaje wszystko i jeszcze więcej. Oprócz słoni ratuje psy, koty i króliki, a zbudowane przez nią na terenie Parku schronisko jest lepsze od wielu europejskich. Przygarnia konie, krowy i bawoły. Zatrudnia miejscowych ludzi i kupuje od nich ich produkty, co naprawdę docenili dopiero w czasie pandemii, gdy azyl stał się jedynym odbiorcą. Pokazuje okolicznym rolnikom zalety uprawy bio, rozwija niezagrażający równowadze lasów tropikalnych wyjątkowy projekt uprawy kawy. Pomaga miejscowym kobietom, umożliwiając im tajskie masaże dla gości azylu oraz mężczyznom, którzy rzeźbią drewniane słoniki na sprzedaż w sklepiku azylu. Nie pobiera prowizji, prowadzi bezpłatną przychodnię weterynaryjną i wpiera miejscową szkołę. 

Jedyne, co Lek ma wspólnego z tamtą zakonnicą to zdjęcia na okładce Time.


Na zakończenie jeszcze jedna historia. Otóż pewnego dnia ruszyły na siebie dwa rywalizujące w azylu stada słoni i zrobiło się naprawdę groźnie. Słuchając opowiadającej o tym przewodniczki, od razu wyobraziłam ją sobie Lek, która staje pośrodku drogi i ruchami drobnych ramion nakazuje słoniom się rozejść. A one – oczywiście - słuchają. I - oczywiście - tak nie było: Lek jedynie zmobilizowała mahoutów do błyskawicznej dostawy bananów. To smakołyki, nie jej czarnoksięstwo, odwróciły uwagę słoni.

W głębi duszy sądzę jednak, że gigantka Lek Chailer tak czy inaczej opanowałaby tę sytuację. Gdyby było trzeba, uspokoiłaby każde rozjuszone stado. 

Które z radością by jej usłuchało.



















 

 


Komentarze

Popularne posty