Niewieście cnoty mojej córki

 

Kółko jak aureola




Zacznę od końca. Moja córka ma niewiele ponad 30 lat, jest lekarką i pracownicą naukową berlińskiej Charité. Obecnie na UC, gdzie na stypendium Niemieckiego Towarzystwa Naukowego  przygotowuje się do habilitacji i przyszłej profesury. Po doktoracie - obroniła go jako 29 latka - nagrodzonym później nagrodą Ernsta Reutera za najlepszą pracę, rektorka uczelni nazwała ją w swoim w laudatio nadzieją niemieckiej medycyny. 


Semestry w School of Design Thinking w Poczdamie, kurs rysunku na Akademii Sztuk Pięknych w Berlinie, staże w Polsce, Anglii i Australii.  Obrazy, z których kilka zostało sprzedanych, rozpoczęta powieść o  o dziadku bohaterze, od razu po angielsku. Chór akademicki w Sacramento, surfing, narty, nurkowanie, jazda konna. Book Club, jak to w Stanach, szef, u którego stoi na półce autentyczny Oscar - jak to w Kaliforni. Wegetarianizm i konsektwentna ekologia, z nabywaniem używanych ubrań włącznie. 


Ma na imię Agata. Jako niemowlę była podobna do Jacka, potem coraz bardziej do mnie. I nadal uwydatniają się w niej w miarę upływu czasu kolejne podobnieństwa - do jednej i drugiej babci, do kogoś z dalszej rodziny. Zawsze mnie to wzrusza; dziecko jako mapa odkrywania, że kochani ludzie, nawet odchodząc, zostawiają, co mieli najlepszego. Agata jest jedynaczką, więc musiała sporo w sobie zmieścić, a rodzina niemała i mocno zróżnicowana. Czasem się zastanawiam, czy wzięła to pod uwagę, obserwując nas z tej przednarodzeniowej chmury. W każdym razie jestem jej niewyobrażalnie wdzięczna, że to nas wybrała sobie na rodziców. Za to, że się zdecydowała, zawierzyła nam siebie przynajmniej na te rytualne osiemnaście lat. Stała się moją, do kompletu z Jackiem, Agatką.


Kocha ludzi, z wzajemnością. Dla mnie, egoistycznie, najbardziej liczy się oczywiście to, że kocha nas. Mamy to czarno na białym, o czym wspomniałam, w jej podziękowaniach za tę, dla mnie kompletnie niezrozumiałą, pracę doktorską. Jedyne tam polskie słowa: Kocham Was na świecie. I nie, to nie był błąd językowy, lecz rodzinny kod z jej najwcześniejszego dzieciństwa. W tej miłości, w tej podróży rodziców z jedynym dzieckiem, uspokaja mnie fakt, że zgadzamy się co do większości spraw. A cieszą, paradoksalnie, punkty sporne, niemal wszystkie w kontekście jej żywego, a mojego w stanie mocno startym, idealizmu. Lubię jej  urażony dystans do tak zwanego życiowego doświadczenia i uparte odrzucanie ewidentności faktów uzasadniających jego nieścieralną prawdę. Spieramy się na przykład o polityczną poprawność. Przy czym dla niej takie podejście właściwie nie istnieje - są tylko słuszne i niesłuszne pojęcia. Jej nienaruszona jeszcze wiara jest wiarą młodej, pozytywnej Europejki - Alle Menschen werden Brüder. Zero tolerancji dla nietolerancji, tykania kobiet, uprzedzeń do ludzi o innym kolorze skóry, przekonaniach, sposobie kochania.  Moja córka naukowiec kwestionuje wagę uwarunkowań społeczno-kulturowych i,  nawet, gdzie tylko można, etnicznych. Wchodzimy w klincz, wytykam jej, czasem złośliwie, dogmatyczność, i jednocześnie jestem z niej paskudnie dumna. Chodzi na demonstracje, antyrasitowskie, antyprzemocowe… W kraju urodzenia dostawałaby pałą na strajkach kobiet. Jako matka cieszę się, że nie obrywa. Jako matka zastanawiam się, czy gdybyśmy nigdy nie wyjechali z kraju jej urodzenia, byłaby teraz tą samą osobą. 


Miała wtedy dwa lata. Ktoś z rodziny powiedział odcinacie ją od korzeni, a my wiedzieliśmy, że na rację. Do przedszkola poszła jako mniej więcej czterolatka, ledwie rozumiejąca po niemiecku. Po następnych dwóch latach posłaliśmy ją do katolickiej szkoły. Wyrzucali nam to wszyscy zaprzyjaźnieni rodzice dzieci z przedszkola. Zwariowaliście, chcecie wszystko popsuć? To przedszkole było dość szczególną instytucją, stworzone oddolnie, nie tylko dla dzieci, ale dla całych rodzin. Własne zasady i intensywna współpraca, dużo zainwestowanego czasu w cotygodniowe zebrania, rygorystycznie egzekwowane obowiązki typu sprzątanie, zakupy, zastępstwa wychowawczyń i kucharki. Ale było warto, o tak, bez cienia wątpliwości. 


Na zarzuty, że posyłamy córkę nie jak wszyscy do szkoły Montessori albo waldorfskiej, powoływaliśmy się na własne doświadczenia uczniów socjalizmu. Przeżyliśmy, ona też da radę. Szkoła sprawdziła się fenomenalnie, fakt, była tuż tuż, okazał się najmniejszą z jej zalet. Katolicka - bo finansował ją kościół, zatrudniał też pracowników. Raz w tygodniu dzieci chodziły wspólnie na mszę w kościele naprzeciwko, a w czwartej klasie przyjmowały pierwszą komunię. Nieobowiązkowo zresztą; mali muzułmanie, dzieci ateistów bądź z rodzin innych wyznań były z tego po prostu zwolnione. Podobnie jak z nauki religii, która według mnie też nikomu by nie zaszkodziła, będąc bardziej wprowadzeniem do religioznawstwa niż indoktrynacją wyznaniową. W Niemczech prawo gwarantuje wolność wyborów religijnych od 14 roku życia, a tam okazało się, że można i wcześniej. Do komunijnych dzieci z rocznika naszej córki dołączyła na własną prośbę mieszkająca vis-à-vis kościoła Annabelle, z niewierzącego domu i szkoły Montessori.  Sama przyszła do proboszcza, przedstawiła życzenia. Nie widział przeciwskazań; w Niemczech nie ma jakichś szalonych przygotowań,  egzaminów z katechizmu, nawet poprzedzającej spowiedzi. Mama Annabelle pomogła upleść wianek. Mamy to na zdjęciach z kościoła:  chłopcy w garniturkach i dziewczynki w białych sukienkach - w tym trzy małe Włoszki w wersji mini panna młoda - oraz uśmiechnięta od ucha do ucha Annabelle. W adidasach, sukience w szeroką czarną kratę i gigantycznym, nastroszonym wianku ze zbóż i kolorowych polnych kwiatów. 

 

Gimnazjum Agata wybrała sama. I wkrótce była już wszędzie - samorząd, teatr, orkiestra, olimpiady, akcje charytatywne i intesywne życie towarzyskie. Reaktywowała zahibernowaną gazetę gimnazjalną, której naczalstwo oddała dopiero odchodząc na studia. Ktoś zgłosił jej kandydaturę do nagrody organizacji Zonta, promującej działania młodych, dynamicznych kobiet, dostała ją, wraz z oklaskami miejscowej prasy. Potem znowu pisano o niej z okazji niepodporządkowania się zakazowi dyrektora w kwestii tzw. Abi-Streich, corocznego psikusa maturzystów urządzanego na pożegnanie szkoły. Jej psikus polegał na nocnym wkradnięciu się małą grupą do budynku i zastawieniu głównych schodach kilkoma tysiącami szklanek z wodą. Nikt, w tym wspomniany dyrektor, za te szklanki się nie obraził. Oprócz świadectwa maturalnego dostała nagrodę za zaangażowanie społeczne, a potem jeszcze pochwały za gazetę maturalną. Hitem były tam cytaty z nauczycieli. „Ach, dzieci, zostańcie nauczycielami, będziecie się mieli z czego śmiać do końca życia“ (germanistka) albo autentyk filozofa: „Otwórzcie okna, śmierdzi jak w tybetańskim wędrownym burdelu“.


Do jej studiów w Berlinie prócz wymaganej średniej - polska szóstka - potrzebny był jeszcze szczęśliwy los - dosłownie. Losowanie stanowiło drogę na tak zwany reformowany tok studiów, eksperyment przewidziany dla dziesięciu procent przyjętych. Stawką był indywidulane nauczanie, praca w małych, bo dziesięcioosobowych grupach grupach, brak klasycznych przedmiotów typu anatomia oraz osobliwa forma egzaminów, gdzie już pierwszoroczniacy diagnozują chorych, odgrywanych na tę potrzebę przez profesjonalnych aktorów. Ten trwający dziesięć lat, kosztowny dla państwa eksperyment berlińskiej Charité był podstawą dostępnego już dla wszystkich, nowego, systemu niemieckich studiów medycznych. Agata  współtworzyła go, już jako studentka zatrudniona na etacie uczelni. Robiła to, jak to ona, chętnie, także gdy przyszło jej kruszyć kopie ze starszymi, szanowanymi, czasem wręcz groźnymi autorytetami. Na dobrej uczelni konfrontacje są nie tylko dopuszczalne, ale wręcz pożądane. Naukowców nie tworzy się z istot uległych. 


Do tej jej odwagi byłam już, jak mi się wydawało, przyzwyczajona. Po gimnazjum był przecież choćby uczelniany kabaret, gdzie wraz z kolegami jeździli sobie jak po dostojnej Alma Mater jako po przysłowiowej… Dowody na Youtube. Ale stało się jeszcze narowiściej, na uroczystości zakończenia studiów. Pokazano film o Charité, jej historii, osiągnięciach; wzruszyłam się, że to tu, moje dziecko, że aż tak. A potem po pani rektor, profesorach i alumnach zaczęła przemowę moja Agatka i pojęłam, dlaczego wcześniej odmówiła mi wtajemniczenia w treść swego speechu. Oboje z Jackiem zbledliśmy. Uniwersytet medyczny, który - czym dopiero co się chwalono - wykształcił siedmiu laureatów nagrody Nobla, moja córka porównała do kota. Nieurodziwego, podstępnego, takiego, co czasem drapie. A kocha się go - bo swój. I nawet jeśli po tym wstępie dalej szło konstruktywnie i z optymizmem, mogłam później tylko wykrztusić: dziecko, i ty sądzisz, że ciebie po czymś takim zatrzymają na uczelni? Jasne,  uśmiechnęła się. I miała rację. Na dobrych uczelniach wiedzą, że materiał na naukowca to materiał niepokorny.


Powinnam jeszcze napisać, że moja córka jest żadną  Horpyną, ani, tym bardziej, jakimś budzącym strach babochłopem. Jest miłą, kontaktową, dowcipną i wyważoną młodą, piękną kobietą… Przy czym to ostatnie jest tu najmniej istotne. Po pierwsze dlatego, że każda tak właśnie myśli o swoim dziecku, a po drugie każda kobieta - i to nie tylko młoda - jest piękna. Jeśli tylko świat jej nie podrapie.


Powinnam też napisać, że moja córka żyje w szczęśliwym związku i nie jest to jej pierwszy. Wyszła za mąż i dość wcześnie wróciła, co wszystkich nas sporo kosztowało. Ale na tym też polegają wybory, tak bywa, że droga życia niespodziewanie zakręca. Agata nie będzie się starać o unieważnienie małżeństwa - ani teraz, ani tym bardziej po 20 latach. Zawarła je świadomie, co z tego, że los miał wobec niej inne plany.


I przede wszystkim powinnam napisać, że nam, jej rodzicom, wcale nie jest cudownie łatwo. Z powodu pandemii nie przytuliśmy się od prawie dwóch lat. Może uda się na jesieni, a może nawet wtedy nie. Jednak nasza zgoda na tę jej samodzielną drogę jest jednoznaczna - tak, tak jest dobrze, tak, tak chcieliśmy i tak, nadal będziemy ją wpierać. Agata jest dokładnie tą istotą, której rozwojowi chcieliśmy i chcemy towarzyszyć - otwartą, niepokorną, szukającą i gotową na wyzwania, świadomą własnej siły i możliwości. Właśnie te, a nie inne jej kobiece cnoty sprawiają, że podziwiamy lot naszej odciętej od korzeni córki. Bo to przecież fantastyczne, że ona sama w ich miejsce - zgoda, przy naszej niewielkiej pomocy - rozwinęła skrzydła.


I jeszcze… Dlaczego właściwie to piszę. 


Z powodu tych skrzydeł właśnie.  Te, których zalążki każdy z nas kiedyś posiadał, a potem, zależnie od okoliczności, stracił je albo rozwinął. Kobietom wolno było zawsze posiadać tylko jeden rodzaj skrzydeł - anielski. Aby były cierpliwe, łagodne, użyteczne i potrzebne - cnotliwe na sposób niewieści. Niewiasta -  etymologicznie „ta, która nie wie“ bądź ta, o której nie wiadomo“…  Co w tym kontekście na jedno wychodzi albo wręcz złośliwie się uzupełnia. Skrzydła niewieścio-anielskie to skrzydła jednoznacznie ołowiane, przydatne w lotach między kuchnią a sypialnią, w drodze do sklepu i kościoła. Młodym kobietom, które nie są niewiastami, ale tymi, które wiedzą, należą się skrzydła lotne. Znam tak wiele dziewczynek i dziewcząt z ogromnym potencjałem. Julki, Ewy, Agnieszki, Zosie… Ich dalsza droga, niezależnie od starań ich rodziców, będzie w gruncie rzeczy zależała od systemu. Oczywiście, że mądre dziewczęta dadzą radę. Pokonają podstawową szkolną ścieżkę zdrowia, licealne schody i mroczne uniwersyteckie labirynty. Odeprą zakusy na ich niezależność, religijną wolność, prawo do decydowania o swoich miłościach i własnym ciele, zawalczą o miejsce w świecie. Jednak pozostaje pytanie - dlaczego one w ogóle muszą o to walczyć? I to wciąż od nowa, jakby zdobyte już cywilizacyjne kamienie milowe były tylko pingpongowymi piłkami w grze kuriozalnych polityków i księży. Zakompleksieńców, którzy muszą atawistycznie dominować nad kobietami, ale są zbyt słabi i głupi, by próbować tego na udeptanej ziemi nauki, kultury i sztuki. 


Dlatego ten tekst - że można, że się powinno. I jako prośba. Nie oddawajcie córek na żer oszołomom. I zawsze, ale to zawsze, chuchajcie i dmuchajcie w ich skrzydła.
















Komentarze

Popularne posty