Dajcie widzom przychodzić do mnie

 Kółko z kurtyny



Wierzę w Boga, Mozarta i Beethovena


Richard Wagner






Już można do teatru. Realnego, nie poprzez ekran i wirtualia, ale głównym wejściem, na  numerowaną widownię z krzesłami. O, święto nad świętami! Poszliśmy bez zastanowienia, ledwie sprawdziwszy tytuł sztuki, jak w dzieciństwie na lody,  w nagrodę za dobre zachowanie. Aż tak nas wygłodziła pandemia, odbierając wszelki chleb niebieski. Za to, zastępczo, tym codziennym wręcz nas utuczyła,  nadmiarem masła, oliwy, wina… Kalorycznie, lecz nie pełnowartościowo.


Ostatni raz w teatrze to było…. Doskonale pamiętam. Przedostatni spektakl przed zamknięciem Semperoper w Dreźnie, 31-tego października ubiegłego roku. Przerwa miała potrwać najpierw miesiąc, potem dwa miesiące, a rozciągnęła się aż do następnego roku - najpierw do wiosny, potem do zakwitnięcia kasztanów. Aż zrobił się czerwiec, aż czerwiec zrobił się gorący. Tamtego jesiennego dnia Drezno już jakby to przeczuwało - kataklizm szybko się nie skończy. W powietrzu wibrowało coś w rodzaju złego posądzenia, prawie złości. Zamykało się, niechętnie i jakby ze wstrętem, całe miasto. Przypominało mi to prawie przygotowania do tornada, przeżytego niegdyś w Meksyku - chowanie mebli, umocnianie drzwi i okien, wystawianie tablic informacyjnych i regulaminów. I to żegnanie się… Na pewno się spotkamy, tylko kiedy? Niektóre hotele nie przyjmowały już rezerwacji na ostatnią noc przed lockdownem, nam się udało. Wyszliśmy z naszego na tę sobotnią noc jak na koniec karnawału, bo taka była - huczna, głośna i tłusta. Hałasowali jednak przede wszystkim antymaseczkowcy, okupujący cały Plac Teatralny. Były ich tysiące, a my wśród nich - choć, broń Boże, nie z nimi. My czekaliśmy na otwarcie kas, w złudnej nadziei na niedostępne w przedsprzedaży bilety. Koniec końców, niemal opierając się plecami o ostatni rząd demonstrantów - protestowali karnie, do punkt dziewiętnastej - zdobyliśmy bilety od konika. 


W Semperoper byliśmy po raz pierwszy. Wchodzenie do opery zawsze jest świętem, penetrowanie opery nieznanej - podwójnym.  Tak jakoś zawsze jest - nie  tylko u wychowanego w teatrze Jacka, ale także u mnie - że podświadomie wstrzymujemy oddech, jakby nasz wewnętrzny okręt z codziennego, niespokojnego morza wpływał do zatoki. Zatoka opery drezdeńskiej to płynna kolistość neorenasansowego budynku i obła wyniosłość wnętrza wyściełanego marmurem, mosiądzem, drewnem i aksamitem. Purpura, złoto, sztukaterie, obrazy i kandelabry. Wymarzona sceneria, w której już powinien zaczynać się zerowy akt spektaklu. Byliśmy go spragnieni - magicznego szumu ściszonych rozmów i podnieconych szeptów, kroków i odświętnych ubrań, tego niepodrabialnego hałasu o stałym, jakby wyregulowanym natężeniu, który wydarza się jedynie w teatrze. Ten cichy gwar komponuje się z równie typową dla teatru mieszanką woni, złożoną z niekontrolowanej palety perfum, politury i wosku, drobinek kurzu z kurtyny oraz kwitnących na stołach i barowych kontuarach kwiatów. I najlepiej smakuje z kieliszkiem szampana, na co również mieliśmy szaloną ochotę… Doskonale wiedząc, że nic z tych wszystkich pięknych rzeczy nie zostanie nam dane. 


Są spektakle, o których natychmiast wiadomo, że trafią do dość szczególnej, ambiwalentnej pamięci. W przeciwieństwie do tych, które zapamiętuje się jako te najlepsze, piękne i porywające, te pozostają z nami z powodu ich artystycznych połatań i okaleczeń. Zabieramy je ze sobą po tym, jak towarzyszyliśmy im podczas ich trudności, wspieraliśmy je, aby mogły zaistnieć. Takie wydarzenia artystyczne mają w sobie coś z meczu, pojedynku, do którego wprawdzie staje faworyt, jednak publiczność wie, że jest kontuzjowany albo nieodporny na panujące warunki techniczne lub pogodowe. I jego, i jego fanów czeka skomplikowana walka, coś się wydarzy, coś dokona. Samą grą pokieruje natomiast ktoś większy niż dyrygent czy reżyser. Może się zdarzyć, że będzie to sam duch teatru.


Nas czekało właśnie takie widowisko. Trwające niedługo, wszystkiego 90 minut. Bez przerwy, a więc bez spacerów po  foyer, bez rozmów przy winie czy szampanie. Dla okrojonej liczby widzów, tak bardzo, że widownia upodobni się - zwłaszcza, gdy patrzy się na nią z góry - do formacji zdziesiątkowanego legionu. Bez scen zbiorowych, praktycznie bez też chóru. Orkiestra też maleńka, ot, w rozmiarze średniego  bigbandu. Jej dyrygent natomiast, oprócz dyrygowania - w porywach wręcz jednocześnie - będzie też grał na klawesynie. Tytuł opery? Wszystko wskazywałoby na jakąś mini-śpiewogrę, jednak nie. To będzie Don Giovanni. W wersji lwa, któremu spiłowano kły i skrępowano przednie łapy. 


Ideą wykonań półscenicznych, inaczej semi-stage, jest odwołanie się do wyobraźni widza, poczęstowanie go szansą na dopisanie po swojemu omininiętych scen, namalowanie w głowie dekoracji, rozżarzenie brakująych reflektorów. W gruncie rzeczy odważne przedsięwzięcie. I ufne. Potrzeba odwagi, by czarodziejską różdżkę kreatora przekazać tak po prostu w dłonie pasywnego z założenia widza. Albo desperacji. Półsceniczny Don Giovanni w Semperoper był i desperacki, i odważny. Jego widzowie - wzruszeni i uważni, synergetyczni. Całość? Trochę jakby we mgle, w której wszyscy są zbyt dumni, by przyznać się do zagubienia - i dlatego z nią wygrywają. Gdyby trzeba było opisać ten spektakl jednym słowem, najwłaściwszym byłoby - unisono. Tak zgodnie artyści i widzowie zgodnie podzielili się winem, które tylko metaforycznie udało się rozmnożyć. Artyści wykreowali spektakl, będący też ukłonem w stronę ich wszystkich nieobecnych kolegów. Przetrzebieni widzowie zajęli mentalnie i energetycznie także nieswoje, wolne miejsca na widowni. A wszystko po to, by było mniej wstydu za tę  bezwstydną pustkę. Na szczerby na widowni nie zasłużył przecież ani ten cudowny, dwojący się dyrygent, ani soliści, ani minimalistyczna orkiestra. Ani nawet genialny budynek operowy, który też jakby boczył się za niedocenienie jego gościnności, za niestosowny bal maskowy w przerzedzonych rzędach krzeseł, za bojkot foyer. Ani tym bardziej… Mozart?  Może on, cały złożony z zagadek i nieprzewidywalny, byłby tym jedynym, który się takim Don Giovannim bawi, śmieje się z pandemicznego pudełka, w które wciśnięto monumentalność jego bohaterów? W co jednak jakoś nie wierzę. Gdy duchy genialnych twórców wracają do swoich miejsc - a robią to ponoć regularnie - robią to trochę z próżności. Spokoju mają dość w swoich zaświatach, w teatrze chcą pokłonów i owacji na stojąco. 


Spektakl, który obejrzeliśmy jako otwarcie nowego sezonu po pandemii, także był ostrożnie obsadzony. I również nie było przerwy, a publiczność nadal ukryta za maskami. Ale to nic. Magiczna zatoka kultury, z której wypuszczono wodę, zamieniając ją w suchy dock, znowu się napełnia. Powoli i z oporami, wąskim strumieniem i jeszcze niezupełnie niebieską wodą, mimo to nieznużenie. Jeszcze postawią nam w teatrze szampana, a chóry operowe uderzą śpiewem w kandelabry. I duchy wielkich twórców też znowu będą szczęśliwe. Przestaną się bać o swoją ostateczną śmierć przez zapomnienie. 

I o naszą, z wysuszenia. 



  







Seperoper Drezno
sobota 31.10.2020
Don Giovanni
Wykonanie półsceniczne wybranych fragmentów 
opery W. A. Mozarta
Dyrygent: Omer Meir Wellber
Koncepcja sceniczna: Heike Maria Jenor
Dramaturgia Kai Weßler
wykonawcy:
Don Giovanni: Andrzej Filończyk
Komandor: Georg Zeppenfeld
Donna Anna: Elena Gorshunova
Donna Elvira: Elena Guseva
Leporello: Lawson Anderson
Masetto: Martin-Jan Nijhof
Zerlina: Anke Vondung


Komentarze

Popularne posty