pandemicznie

 

 

 

 Kółko… od niepotrzebnych kluczy

Lato odchodzi. Na polu za moim domem nie tak, jak w piosence, czyli z ptakami, lecz akurat odwrotnie. Tu lato właściwie stoi już w wyjściowych drzwiach, natomiast ptaki dopiero się rozkręcają. Rozkwitają jako piękna, zawadiacka horda czarnopiórych stworzeń podporządkowujących sobie niebo. Ostatnio odkryłam, że umieją liczyć. Przynajmniej do trzech. Udowadniają to podczas wyrafinowanych manewrów na niebie, kiedy płyną po nim zwinną, malowniczo poszarpaną chmurą. Jeden z nich ewidentnie dowodzi. Wydaje polecenie, gdy stado osiąga skraj pola - czy raczej odpowiadający mu  fragment nieba, wykrzykując coś dokładnie trzy razy. Na to ptasie raz-dwa-trzy albo uwaga-chłopaki-zawracamy stado reaguje błyskawicznie jak jeden zgodny organizm. Prawidłowym tłumaczeniem rozkazu może być też teraz-ty-przejmujesz, bo, jak mi się  wydaje, przywódca w stadzie co chwilę się zmienia.

 

Ostatnio częściej i wnikliwiej obserwuję na świat za płotem i oknami. Podpatruję ptaki i pole, a na nim psy, króliki, zaprzyjaźnionego bażanta i czasem nawet lisa, któremu też zdarza się nas odwiedzać. Liczę ostatnie w tym roku dni i wieczory w ogrodzie, ciepłe noce przy świecach. Nigdy przedtem nie spędziłam tyle czasu w domu, całej wiosny i prawie całego lata. Miesiące osamotnienia. I nie, nie narzekam. Ten czas, dziwny, inaczej skrojony, otworzył w nas wewnętrzne okna na rzeczy ukryte i zaniedbane. Niejako automatycznie, skoro już pozamykaliśmy realne drzwi. Musieliśmy się dostosować, ratować przed pogubieniem. Bardziej niż w rytmie pór roku żyjemy przecież w odsłonach globalnego zjawiska. Pandemii faza pierwsza, druga, trzecia... I kto wie, ile ich jeszcze nastąpi.

 

Na początku było zaskoczenie. W pierwszej fazie pandemii obok maseczki na twarz i środków dezyfekcyjnych używaliśmy przede wszystkim czerwonego mazaka. Skreślał nasze ważne plany - urlopy i konferecje, wyjazdy do rodziny i na festiwale. Spotkania duże i małe, spektakle, koncerty, wizyty u przyjaciół, lekarzy, fryzjerów... Nawet wesela. Ale też nasze zobowiązania, skoro większość z nich stała się niewykonalna. Pojawiło się tyle wolnego czasu! Z dnia na dzień uwolniły się wszystkie weekendowe wieczory przy jednoczesnym zachwianiu mitu o konieczności wyciśnięcia ich do ostatniej kropli. Wytrzepane z planów dni zrobiły miejsce na wielką, piękną konsternację. Bo jak teraz żyć? Bez ludzi, bez rytuałów. Dopiero po pierwszym oszołomieniu udało się odkryć parę możliwości. Jak zaległa lektura. Gotowanie. Majsterkowanie i upiększanie mieszkania. Odkrycie ogrodu czy balkonu. Nawet amatorskie przymiarki do sztuki, bo ten i ów na przykład zaczął malować.

 

Sztuka prawdziwa niestety znalazła się w stanie szoku. Nikt do niej nie przyszedł, więc ona musiała przyjść do wszystkich, czyli do nikogo. Nastąpiło ogólnoświatowe rozdawnictwo kultury - streamowanie najświetniejszych spektakli, koncerty online i wydarzenia, na które w normalnych czasach brakowałoby biletów albo kasy na bilety. Otworzyły się wirtualne wystawy, ekplodowała produkcja spontanicznych kreacji wyizolowanych artystów. W tamtym czasie niemal co wieczór wybierałam coś z przebogatej oferty. To było jak magia - wystarczył beamer i ekran, aby zasiąść z szampanem w osobistej loży w Metropolitan Opera w Nowym Jorku, weneckim Teatrze Fenice, w Unten den Linden w Berlinie albo w rodzinnym Horzycy w Toruniu. Zaprzyjaźnieni artyści sceniczni bąkali coś o tym, że taka artystyczna rozrzutność - podobno odwrotnie do rozdawania książek - jest strzałem we własną stopę... Ale czy niebiańskie MET, Covent Garden albo Wiener Staatsoper posiadają w ogóle zagrożone samobójem stopy? Jeśli już, to raczej coś w rodzaju brzucha w postaci cennych artystów i ich zagrożonej egzystencji. Z pewnością natomiast mają buzujący wielką sztuką mózg, którego nie można tak po prostu odłączyć lub wprowadzić w stan hibernacji. Pandemia pokazała, że odbiorca potrafi obejść się bez kultury, ale ona bez niego już nie. Przynajmniej póki co - ponieważ także to pytanie pozostaje otwarte. Na razie sztuka odkrywa się na nowo. Trochę jakby z wyrafinowanej tradycyjnej kuchni przechodziła na weganizm.

 

 

 

Druga faza pandemii była czasem oswajania. Sfrustrowani artyści nadal pracowali w domach, a ich dotychczasowi odbiorcy ostatecznie przekonali się do Netflixa. Nawet ci, którzy dotąd opędzali się od seriali - owszem, istnieli i tacy. Wymyślone dopiero co wirtualne imprezki przyjaciół spowszedniały i stały się rzadsze, tęsknota za tańcami w nocnym klubie zredukowała się do wspomnień. Przeinaczyło się planowanie najbliższej przyszłości - ten, co układał już podróż do Azji, googlował uroki najbliższej okolicy i marzył o domku na Mazurach. Życie się uprościło. Stało się takie... bez makijażu - także w formie dosłownej. Ale nadal było dziwaczne, z tendencją do surrealizmu. Dla mnie symbolem tamtego czasu pozostanie pandemiczny koncert jazzowy na żywo, mój jedyny w tym okresie. Zastosowana formuła kina samochodowego i odległość do wyobcowanych muzyków pogrzebała z kretesem wszelkie twórcze wysiłki. Jeszcze gorzej było ze zdezorientowaną publicznością.  Zaaresztowani we własnych samochodach i rozparcelowani na gigantycznym parkingu słuchaliśmy dobrego jazzu przez niedobre samochodowe radia. Jeśli coś nam się spodobało, mogliśmy świecić reflektorami. Trąbić w ramach oklasków nie było wolno, zresztą jakoś nie wypadało.

 

A teraz dobiega końca trzecia faza pandemii. Określiłabym jako czas przyzwyczajenia. Przywykliśmy, jednak co to dla nas oznacza? Istnieje niebezpieczeństwo, że przyzwyczaimy się naprawdę. Może maseczka i półtorametrowy dystans od drugiego człowieka wraz z wszystkim, co z tego wynika, staną się powszechną normą? Co, jeśli norma utrwali się w umysłach przekształcając istotę społeczną w jednoznacznego homo singularis? Zafascynowani sobą rozsmakowujemy się w osobności i puszczamy w niepamięć komplet zalet, których dostarczają jedynie międzyludzkie relacje... Albo jeszcze gorzej - uznajemy je za przestarzałe, przereklamowane i zwyczajnie zbędne. Co wtedy? Staniemy się ubożsi czy... wręcz przeciwnie?

 

Czwarta faza pandemii właśnie się zaczyna. Równolegle do czwartej pory roku, zerkającej już zza rudziejących drzew jesieni. Jestem ogromnie ciekawa, co my ludzie, ze sobą poczniemy. Wiadomo już, że pomoc z zewnętrz - czytaj: szczepionka - nie przyjdzie nam z odsieczą. My sami musimy sobie pomóc, ustosunkować się, spozycjonować. Coś dla siebie wymyślić. I nie dotyczy to jedynie przemysłu, sportu czy turystki. Albo szkół i kultury.  Jak wieść niesie, powoli otwierają się teatry, muzea i nawet mniejsze koncertowe sale. Ostrożnie, na nowych zasadach, eksperymentalnie.

Jestem niesamowicie ciekawa eksperymentu pod kryptonimem człowiek. Polecimy stadem czy każdy z nas osobno? A jeżeli stadem - na czyje raz-dwa-trzy poderwiemy się do lotu?

 

 



Komentarze

Popularne posty