Butterfly





łko z kurtyny



Czuję sympatię do prostych kobiet,
które umieją tylko kochać i cierpieć.
Giacomo Puccini, 1858-1924



To jedna z tych oper, które odwiedza się wciąż od nowa. Ogląda się je, słucha, cytuje i porównuje, odtwarza we własnej głowie. Na każdą nową wersję decydujemy się bez wahania. Ufamy muzyce, ufamy teatrowi, jedna prośba tylko: nie popsujcie! Zanadto jesteśmy przywiązani do marzeń, do oczekiwań i wspomnień, które to dzieło zdążyło już w nas pozostawić. Dlatego nie wolno nas ani rozczarować, ani jakoś przesadnie zaskoczyć. Madama Butterfly stała się czymś w rodzaju ukochanej filiżanki. Cenna, porcelanowa filiżanka z motylem - wysublimowana, niegdysiejsza, mimo to zawsze modna. Do tego jak żadna inna wyczarowuje smak i aromaty. Nie wypada więc nalać do niej byle czego. Wyłącznie herbata, najlepsza i wyrafinowana, nie za słaba, ale też nie za mocna.
W ostatnią sobotę oglądałam Panią Motyl z MET w ramach kolejnego streamingu, którymi nowojorska opera pociesza nas w tych dziwacznych, zawirusowanych czasach. Oglądam je łapczywie, starając się przy tym okazywać zwyczajowy szacunek teatralnego widza. Naśladuję – na ile się da - rytuały. Oczywiście wiem, że nie wyczaruję w domu nawet tła autentycznej sceny, udaję więc, że przynajmniej jestem w operowym kinie. Jednak i to udaje się z ograniczonym powodzeniem - rozciągnięty na całą ścianę ekran i całkiem niezły beamer są tylko namiastką złudzenia. I może jest to pewien luksus, kiedy człowiekowi wolno dolać sobie szampana, a przy trzecim akcie wręcz wyciągnąć się na kanapie, ale i tak… Nie istnieje żadna rekompensata atmosfery żywej widowni. Nie ma z kim dzielić się emocjami, wspólnie wstrzymywać lub z ulgą wypuszczać oddech. A co do gremialnego śmiechu, łez i oklasków...
W tę sobotę, w pustym pokoju o drugiej w nocy – zmęczony Jacek poszedł już spać –klaskałam indywidualnie. A, i do tego płakałam, co stanowiło, jak się wydaje, jedyną wyższość prywatnego spektaklu nad spektaklem w teatrze, czyli prawdziwym. Nikt mnie nie oglądał, nie uśmiechał protekcjonalnie i dziwił egzaltowanej wariatce lejącej łzy jak posadzona pierwszy raz w operowej loży Pretty Woman.
Ten spektakl mnie oszołomił.  Nie dlatego, że był wielki, porywający, wspaniały… Niczego innego nie oczekuje się przecież od Metropolitan Opera w Nowym Yorku. Tam po prostu tak jest, używając największego skrótu: perfekcyjnie. Madama Butterfly na scenie MET to artystyczna pełnia. Skończona spójność muzyki z dramatem i śpiewu z aktorstwem, prawda i uroda obrazu, tajemnica tańca, aromat świateł i tej niezwykłej, przyczajonej w tle, a mimo to wszechobecnej, tylko w operze możliwej, ciszy.
Ale… To nie pierwsze i nie ostatnie takie cudo, w wykonaniu MET czy innej operowej sceny świata. Bo jak ten świat światem, doskonała forma nie czyni dzieła wyjątkowym. W przypadku tej kontretnej Pani Motyl spektakularna – i słowo to najlepiej tu pasuje – jest wymowa adaptacji. Inscenizacja z Patricią Racette w roli tytułowej oszołomiła mnie, ponieważ jest jednoznaczna i kategoryczna. Społeczna, polityczna, aktualna. Teatralnymi reflektorami naświetla prawdy, o które walczą realne organizacje wolnościowe – prawa kobiet, ochrona dzieci przed zmuszaniem do małżeństwa, handel ludźmi, prostytucja nieletnich, pedofilia. Tu walczy się sztuką. Aby przelicytować siłę jej posłania, trzeba by chyba postawić na scenie jakąś autentyczną, sprzedawaną pedofilowi, małą dziewczynkę.
Przesadziłam? Może. Jednak „Madama Butterfly” o tym, jak pamiętamy, traktuje - młodziutka Japonka poślubiona za pieniądze amerykańskiemu oficerowi, ufna, wierzy, że to na całe życie, podczas gdy on wręcz przeciwnie, przeczekuje czas do znalezienia prawdziwej, czyli amerykańskiej, żony. Wkrótce ją, tę małą Japonkę zostawi, wróci, by odebrać jej synka.
W niemal wszystkich inscenizacjach powstałej w 1905 roku opery Pucciniego - w samej MET przed wersją, o której mowa, wystawiono ją trzykrotnie - twórcy dotykali tematu różnic kulturowych, kolonializmu, przemocy i pogardy wobec podbitego narodu, braku szacunku dla inności w religii albo obyczajach. Także miłość – w operze istota rzeczy - naświetlana była głównie od strony owych różnic. Japonka/Amerykanin, bezbronna ofiara/grubiański, dość tępy najeźdźca, ufna kobieta/bezwzględny uwodziciel, zakochana naiwność /interesowny testosteron.  I tak dalej. Jednak w każdym wypadku jest to para: mężczyzna i kobieta, choćby była to, jak to we wszechświecie, para skrajnie nierówna. Tej iluzji – iluzji duetu – właśnie w operze najłatwiej się ulega. Także w odniesieniu do Butterfly i Pinkertona, których partie śpiewane po równo obłożone są siłą, są równolegle znaczące, ekspresyjne. A jeśli do tego dołożyć fakt, że w tytułowej roli występują kobiety dojrzałe, wyraziste tak głosem, jak – czasem aż za bardzo – ciałem? Jakże łatwo przeoczyć, albo, co najczęstsze, obrócić w żart, wymowny fragment libretta:
 Konsul Sharpless:     Ile masz lat?
Butterfly:                  Proszę zgadnąć.
Sharpless:                 Dziesięć.
Butterfly:                  Więcej.
Sharpless:                 Dwadzieścia.
Butterfly:                  Mniej. Piętnaście, całe piętnaście. Jestem już stara. 

Butterfly to żadna kobieta. To nie madama, ale piętnastoletnie dziecko, które może nawet sprawia wrażenie młodszej. To dziewczynka, niedojrzała i naiwna, w swoim wieku i sytuacji zdana na kaprysy innych i bezbronna. Dziewczynka, którą jak przedmiot bierze sobie dorosły mężczyzna, dla zabawy, dla zaspokojenia izycznych potrzeb, dla urozmaicenia czasu. Ta część znaczeń opery łatwo umyka w scenicznej przestrzeni. Nawet – albo zwłaszcza – gdy w rolę Cio-Cio-San wcielają się na wskroś dojrzałe artystki, jak, daleko nie szukając, najsłynniejsza z nich Maria Callas. Wtedy śpiewaczka uwodzi błyskotliwym soprano i całą resztą swego wyjątkowego kunsztu, a pod postacią kobiety ginie figurka dziewczynki. Patricia Racette natomiast, Pani Motyl w realizacji opery z 2009 roku jest dziewczynką z libretta. Piętnastoletnią, naiwną i pokrzywdzoną. I nie przestaje nią być, nawet wtedy, gdy sama zostaje matką, poważniejąc jedynie w przestrzeni poszerzonej o drugie, jeszcze młodsze dziecko. Staje się jedynie przedwcześnie odpowiedzialna, jej, nadal dziecięce, zatroskanie staje się podwójną rozpaczą. Kiedy w finale odbiera sobie życie, robi to jakoś mniej spektakularnie, pomimo patetycznej kulisy. Butterfly zabija się – co pewnie dziwnie zabrzmi - jakby ze wstydem. Jakby wiedziała, że jej los i tak nikogo nie obchodzi.
Woman is the nigger of the world.
Tak, kobieta – nawet ta, która dopiero nią się staje - jest murzynem tego świata. To wciąż aktualna prawda Madamy Butterfly, opowieści o kobiecie jak uwięziony motyl. Spektakl, o którym mowa, może przez przypadek zbiegł się w czasie z nowymi atakami na kobiety. Bo znowu odbiera się im prawa, każe wrócić do funkcji dodatku do mężczyzny. A edukacja młodej dziewczyny ma celować w umiejętność bycia męską przyjemnością, kucharką i służącą, inkubatorem dla dzieci. Historię Pani Motyl znowu usiłują pisać na nowo wyskakujący teraz jak diabły z pudełka coraz to nowi wsteczreformatorzy - pryncypialiści, tradycjonaliści, fundamentaliści czy jak tam inaczej zwą się opętani władzą dranie.
Pani Motyl przegrała, poddała się i zabiła. A przecież było odwrotnie – przegrała, ponieważ się poddała.
Nam, realnym kobietom, robić tego nie wolno.





Madama Butterfly, Giaccomo Puccini.

The Metropolitan Opera, 2006

Reżyseria           Anthony Minhella,

Dyrygent            Patrick Summers

Cio-Cio-San       Patricia Racette

Pinkerton            Marcello Gordani
Suzuki                 Maria Zifchak










Komentarze

Popularne posty