Nobel za piękno i mądrość



Kółko literackie



Bóg był kobietą, potężną, wielką, wilgotną i parującą jak ziemia na wiosnę.
Olga Tokarczuk, Prawiek i inne czasy






Spotkanie z Olgą Tokarczuk w Dusseldorfie przeniesiono w ostatniej do innego budynku i kilkakrotnie większej sali. Rzut na taśmę przed naporem tłumów – ale czemu się dziwić, skoro autorka nie dalej jak przed trzema dniami stała się noblistką? Nagroda uchwyciła ją w podróży i trudno o coś bardziej symbolicznego. Wydarzenie jak postscriptum do „Biegunów“, powieści traktującej właśnie o ludziach zatrzymanych, na dłużej lub na chwilę, daleko od domu. Polska pisarka w niemieckim hotelu, ktoś wpada z wiadomością: Olga, dostałaś Nobla!


Aczkolwiek Olga w zasadzie wszędzie jest jakby w domu. W ten sam sposób, jak nieustannie jest w drodze - realnej, egzystencjonalnej, duchowej, metafizycznej. Sama jest biegunem, w wędrówce artysty pomiędzy ziemią a niebem, jednym i drugim człowiekiem, człowiekiem i zwierzęciem, między jedną a drugą duszą. Ona, pisarka. I razem z nią cała jej – porywająca, monumentalna, pod każdym względem wybitna - literatura.

Jak czułam się stając przed prominentką, którą jeszcze do niedawna nazywałam „koleżanką po piórze“? Zerkałam tym samym w stronę własnych, często równoczasowo wydawanych książek, jednak nie tylko. Prawie dziesięć lat temu obie pretendowałyśmy do tej samej nagrody literackiej o wdzięcznej nazwie Srebrny Kałamarz. Olgę Tokarczuk nominowano za ”Prowadź swój pług przez kości umarłych”, mnie za „Kobiety z Ptasich Wysp”. Notabene żadna z nas nie wygrała, nagroda trafiła do Tomasza Lema za opowieść o ojcu. Ale i tak byłam dumna: z zestawienia z Olgą, ale także z naszych książek. Mojej, bardziej niż poprzednie iluzorycznej, oraz jej akurat odwrotnie - nietypowo realnej, o cechach bliskich kryminałom. Niektórzy krytycy określili „Prowadź swój pług…” jako najlżejszą spośród jej książek. Tymczasem mowa o powieści mityzującej, nieszablonowym i finezyjnie sformatowanym moralitecie. Lekka? Może, choć mnie uwiera takie zdefiowanie książki, która jst przede wszystkim dramatem z potężną ilością ofiar i śmierci. To manifest - przeciwko mordowaniu zwierząt, okrucieństwu tak zwanych środowisk myśliwskich, przeciw wrosłej w nas, ludzi, znieczulicy. I - przypomnijmy – powstał dekadę temu. To właśnie siłą tej powieści Olga Tokarczuk inicjowała rozumienie faktu, że zwierzę czuje i zasługuje na prawo do życia. Kiedy jej literackie - i ludzkie - orędzie rozprzestrzeniało się w przestrzeni czytelniczej, werbalizujące je ruchy ochrony zwierząt w Polsce dopiero raczkowały.  Podobnie zresztą jak inne formacje wolnościowe –  równości płci, wolności wyznania, szacunku dla inności, ekologii czy ochrony klimatu - z ideologiami też jak z kart powieści Tokarczuk. 

Każda książka przekracza granice tego, kto ją stworzył. Tak jak autor odważając się na bycie demiurgiem, bierze odpowiedzialność za wykreowany przez siebie świat. 

Światów wyczarowanych przez Olgę Tokarczuk istnieje wielki bezkres. Usłyszawszy o Noblu moja Agatka zadzwoniła ze Stanów z pytaniem: to ta od magiczności, prawda? I wyrecytowała: W sen, jak do wody, wchodzi się nogami. Ucieszyłam się, że zapamiętała, pewnie mówiłam tak przykrywając ją, wtedy jeszcze dziecko, przed nocą. Teraz już nawet nie pamiętam, z której powieści cytat pochodzi. Dla mnie jest urywkiem z długiej listy skojarzeń, w której te Olgi mieszają mi się z własnymi. A wszystko dlatego, że tak samo postrzegamy i, o czym jestem przekonana, czujemy. Z Olgą Tokarczuk - z jej literaturą - zawsze czułam się pewniej. Mniej samotna, mniej inna i, jakby to powiedzieć? trochę mniej dziwaczna. Odnajdywałam u niej własne myślenie, obrazy, czasem całe zdania. Oraz oczywiście sny, te dzienne i te nocne. Kiedy owo zrozumienie do mnie docierało, czułam się szczęśliwsza. Ogarniała mnie ulga: a więc i tu przedmioty mają duszę. Anioły rozmawiają, równie zwyczajnie jak rośliny i zwierzęta. Przyroda jest odbiciem urzeczywistnionej mistyki, a miejsce na ziemi przelotnym zatrzymaniem się we wszechświecie. Człowiek, rozbiegane panoptikum znaczeń i wynikających z tego znaków zapytania, jest zaledwie łącznikiem, pomostem, naprężoną struną. Nosi w sobie dziedzictwo swoje oraz tych, którzy po nim nastąpią. Świat jest niejasny i jeszcze niezapisany. Język wyrasta ponad słowa, a czas zwyczajnie nie istnieje.

Jako czytelniczka odczuwam w fastasmagorycznych światach Olgi coś w rodzaju trudności wyboru. Co jest lepsze, co dla mnie ważniejsze – kreacja i wizjonerstwo czy przeciwnie, perfekcyjnie materializująca je literatura? Fascynuje mnie mistycyzm, przenikliwość, subtelność w obcowaniu z istotami z i bez materii. Zachwycam się wirtuozerią przetłumaczenia ich na słowa. Jednak istnieje jeszcze trzeci wymiar i to za niego najbardziej cenię pisarkę Olgę Tokarczuk: jej walka o dobro. Zwierząt, ludzi, jednostek, ojczyzn, religii i wiary, kultury i języka.

Po Noblu, już bezapelacjnie doceniona i egzystencjonalnie bezpieczna, Olga mogłaby już od wszystkiego odpocząć. Jak w pachnącej wannie zanurzyłaby się wyłącznie w sztuce i tylko podrzucała nam nowe dzieła. Z dala od zawiści i głupoty, może nawet od kraju, w którym ksiądz zazdrości aptekarzowej lekkiego porodu. Gdzie nazywano ją – i nadal nazywa – antypolską pisarką, obrzucano błotem za racjonalne słowa o historii, gdzie pisowski erudyta senator (teraz już ex, dzięki, mam nadzieję, Bogu) odbierał jej honorowe obywatelstwo miasta, gdzie wielokrotnie jej grożono. I skąd, pomimo Nobla i ogólnoświatowych zachwytów, nadal płyną do niej prostackie (i baaardzo nieliterackie!) odezwy i komentarze.

Podziwiam Olgę Tokarczuk za to, że nie pozwala sobie na żaden artystyczny eskapizm. Oraz za jej niemal posłannicze wytrwanie i ciepliwość. I jeszcze za jej spokój. Ja sama mam go coraz mniej, zresztą, od dawna ewidentnie uciekam. W bezpośrednim kontakcie z absurdem rzeczywistości bliżej mi do Manueli Gretkowskiej z jej bezpardonowym nazywaniem rzeczy po imieniu. Bo jak ona porzuciłam już nadzieję na porozumienie w kwestii równości wszelkiego stworzenia oraz nawrócenia na wiarę intelektu i kultury obyczajów. Nie potrafię już każdego wysłuchać, wielu nie podałabym ręki, a  wyrozumiałość we mnie systematycznie zanika. Tymczasem Olga Tokarczuk nie rezygnuje - i tu także jest ode mnie lepsza.

Na pożegnanie przeprosiła mnie za nieskojarzenie z tym Kałamarzem... Boże wielki! Oszołomiła mnie, znowu, tym razem bezpośrednio. Komuś, kto ma Nobla i kilka innych bookerów naprawdę wolno nie pamiętać nagród, które od kilku lat i tak już nie istnieją. Jednak było coś więcej. Szczerość w jej oczach oraz jakaś, charakterystyczna też dla wielu jej książkowych bohaterów - i tu przepraszam za patos! – heraldyczna siła. Akurat taka, jakiej potrzebowałby świat obumierających autorytetów i zaatakowany przez cielce, z których większość nawet nie jest złota. Powiało współczesną jasną stroną mocy. I wydaje się, że za sprawą Olgi Tokarczuk można dostać ją w pigułce. Sztuka, zwłaszcza ta genialna, jak lekarstwo działa na wszystkie bez – bezradność, bezimienność, bezsens, bezwład, bezmyślność, bezwstydność, bezprawie… Jednak przede wszystkim na beznadzieję. Dobrze jest go pozażywać. Nawet jeśli jako istoty fizyczne jeszcze z grubsza się trzymamy, znacznie gorzej mają się nasze zagrożone dusze. Antybiotyk w postaci piękna i rozumu może pomóc w tym, by same o sobie nie pozapominały.

Komentarze

Popularne posty