Opowieść dla Darka i Ilony






Kółko – chyba znowu różańcowe



To coś, przy czym zawsze łamie mi się głos. Albo gorzej. Próbowałam wszystkiego, trochę sama się sprawdzając, bo przecież nie można wzruszać się bez końca w tym samym miejscu znanej na pamięć historii. Opowiadałam ją wiele razy, przy różnych okazjach, różnym ludziom, bardzo poważnie albo niepoważnie, po dziesiątej kawie, po alkoholu, po haszu. I nic. Jest silniejsza ode mnie, każdorazowo trafia w odpowiednią membranę. Znalazłam tę historię – nie, nie chcę sprawdzać, czy i ile razy powielono ją też w sieci – w Izraelu. Nic z filozoficznego traktatu czy elokwentnego wykładu mędrca-lingwisty. Ona była wyhaftowana na makatce i patrzyła sobie na jezioro Genezaret z witryny byle jakiego sklepiku. Śmieszne źródło, prawda? Nie kupiłam makatki, była zbyt tandetna, po co zresztą komu. Jednak sama opowieść została.  Modlitwa... Dotychczas teoretyczna, to znaczy, do dopiero co. Rzecz o nadziei. Jest dla ludzi, których spotyka największa tragedia. I od razu odpowiadam - w kategoriach tragedii nie istnieje stopniowanie. Wydarza się coś i już nie może być gorzej. Choćby został zadany następny cios, nieważne, czy mocniejszy, bardziej podstępny czy celny. Skala cierpienia, w przeciwieństwie do wszystkich innych zakresów odczuwania, kończy się na krzykliwie oznaczonej ostatecznej górnej kresce.

Pewien człowiek poszedł po śmierci do nieba i spotkał tam swojego Pana Boga. Długo ze sobą rozmawiali i Pan Bóg pokazywał człowiekowi wiele obrazów. Jednym z nich były długi pas śladów na piasku nad brzegiem bezkresnego oceanu. Pochodziły od stóp i zwykle było ich czworo.
- Co to jest? – zapytał człowiek.
- To twoja życiowa droga na ziemi – odpowiedział Bóg. – Od urodzenia aż do śmierci.
Człowiek przyjrzał się dokładniej.
- Faktycznie! – zawołał ucieszony. Wskazał na rozpoczynające obraz ślady maleńkich stóp. – Tu byłem dzieckiem i dopiero uczyłem się chodzić. Widać, że zaczynałem na czworaka, a potem często się przewracałem.
- Tak było – potwierdził Bóg.
- A tu byłem młody i częściej skakałem i biegłem, niż szedłem!
- Tak właśnie było.
Człowiek po kolei przypominał sobie całe swoje minione życie, odwzwierciedlone w śladach swoich stóp. Widział, kiedy szło mu się ciężej, a kiedy lżej, kiedy się potykał i kiedy zataczał. Kiedy tańczył i kiedy padał ze znużenia.
- A te stopy obok? One zawsze szły bardzo równo, całkiem inaczej niż moje… - zapytał.
- To moje stopy. Zawsze szedłem obok ciebie.
Człowiek poczuł wzruszenie, które jednak nagle się urwało. Miejsce wdzięczności zabrała złość.
- A tu? – zawołał do Pana Boga widząc, w którym miejscu na piasku zabrakło drugiej pary stóp. – Tu nie ma twoich śladów, a ja pamiętam ten czas, najgorszy, najtragiczniejszy w moim życiu. Mimo to akurat wtedy musiałem iść zupełnie sam! Dlaczego mnie wówczas opuściłeś?!
- Nie opuściłem cię i to nie są twoje ślady – odpowiedział Bóg, jak to On spokojnie. – One są moje, bo ja cię wtedy niosłem.



Komentarze

Popularne posty