Słoń w ziarnku fasoli
Kółko
... jak to, co zostaje.
|
To
fascynujące, jak łagodnie znika świąteczna przestrzeń. Najpierw jesteśmy nią
zalani, na długo - za długo – przed
nastaniem pierwszej gwiazdki. Przyśpieszona świąteczność na ulicach, w
sklepach, w mediach, we własnym domu. A potem – święta trwają niecałe trzy dni
– wszystko zaczyna niknąć. Jakby było zbiegającą w praniu tkaniną, delikatną
wełnianą serwetą, która kurczy się do rozmiarów chusteczki. Jako pierwszy ucieka
biały obrus, który mimo starań oberwał od barszczu i sosów. Za nim świąteczna
porcelana, kieliszki, srebrne sztućce i puste świeczniki. Wracają na swoje
miejsca w szafach i kredensach jakby same z siebie. Są zadowolone, że odsłużyły
swoje. Znowu mogą drzemać, aż do kolejnych świąt. Równolegle znikają elementy
jadalne. Kończą się przekładane na coraz mniejsze talerze ciasta, orzechy i
pierniczki. Równie dyskretnie opuszczają scenę więdnące lub osypujące się gwiazdkowe dekoracje. Najdłużej stoi oczywiście choinka, bo już rzadko kto żegna ją na Trzech Króli. O terminie decyduje przede wszystkim ilość suchych igieł na
dywanie. Tak naprawdę pozostają jedynie prezenty. Podobno po tym poznaje się
dobry prezent – jest czymś na zawsze. Czymś, co chcemy zatrzymać. Czasami nawet zapamiętujemy szczegóły: gwiazdkowy prezent z tego, a tego roku. Jeśli
nie od Mikołaja – czy Dzieciątka Jezus – to od… Pamięć o ofiarodawcy często przeżywa
jego samego.
Każdy
z nas ma je gdzieś w głowie, w sercu, a z odrobiną szczęścia na półce albo w
szafie: nasze najważniejsze prezenty. Podczas rozmowy przy świątecznym stole wyszło
na to, że dostałam ich nieprawdopodobnie dużo. Mimo to zmuszona do rankingu
zdołałam jakoś ograniczyć się do trzech najważniejszych. Na szczęście bez kolejności.
W kategorii „najpiękniejsze” nie walczy się o złoto, srebro czy kadzidło.
Prezent
od Jacka. Na studiach wielu kolegów chodziło rozładowywać wagony. Coś, co dla
młodego pokolenia zabrzmi jak abstrakcja, w akademickiej Łodzi było czymś w
rodzaju hitu. Studenci szli na całą noc, rozładowywali węgiel i dostawali za to
sporo pieniędzy. Więcej niż na papierosy czy wódkę z pewexu. Mój Jacek tego nie
robił, rodzina dość się o niego troszczyła. Mimo to wymyślił kiedyś,
że prezent dla dziewczyny sfinasuje sam. A przynajmniej tak brzmiała wersja oficjalna,
bo dziś sądzę, że zwyczajnie chciał być z kumplami. Jednak akurat tej nocy
węgla nie było. Były aluminiowe rurki. Na początku wydawały atrakcyjne – czyste
i nieciężke - jednak ktoś zapomniał poinformować, że zarobek zależy od wagi. I
ponieważ aluminium to nie węgiel, Jacek zarobił akurat na kilo włoskich orzechów.
Wiedział, co uwielbiam. Pamiętam ten prezent. Nieczęsto dostaje się torbę
orzechów, na które ktoś pracował przez całą noc. Jacek też zapamiętał - głównie
to, orzechy okazały się za suche. Ja kocham tylko zupełnie świeże, takie jeszcze
mokre. Ale różnimy się w zeznaniach. Jestem przekonana, że byłam tylko i
wyłącznie wdzięczna.
I
ostatni prezent. Dostałam go razem z lupą. Opakowaniem była miniaturowa, płaska
puszeczka, nie szersza niż trzy centymetry. Pewnie po jakiejś maści, po napisach
sądząc gdzieś z Azji, pogięta i trochę zardzewiała. Otworzywszy ją, znalazłam
małą łupinę. Może była to fasola, a może coś innego, jednak można ją było otworzyć.
Ktoś spreparował łupinę tak, że i ona stała się opakowaniem. W jej wnętrzu biały
słonik. Tak maleńki, że trudno zobaczyć go gołym okiem. Dlatego ta lupa… Mój słonik
jest płaski, cała jego wielkość to zaledwie kilka milimetrów. Jeśli go kiedykolwiek
upuszczę, pewnie już go nie odnajdę. Albo jeśli spotka go coś podobnie złego.
Chwila nieuwagi i stracę mojego słonia. Aby zatem nigdy tak się nie stało,
nadal trzymam go w łupince fasoli. A ją w puszeczce z azjatyckiej blachy.
Rzadko też słonika oglądam, właśnie z tego strachu. Nie chcę, by wysunął mi się
z palców. Jest jednym z moich najważniejszych amuletów i chociaż osoby, która
mi go podarowała, już dawno nie ma, głęboko wierzę w jego znaczenie. W moc białego
słonia. I to dobrze, że jest taki maleńki. Zawsze mogę zabrać go ze sobą.
Komentarze