Taka mowa, jaki baniak.
Kółko żywego języka
Taka mowa, jaki baniak.
Ziemię pomierzył i głębokie morze,
Wie, jako wstają i zachodzą zorze;
Wiatrom rozumie, praktykuje komu,
A sam nie widzi, że ma kurwę w domu
Jan Kochanowski
Oczywiście, że
nie lubię reklam. Mimo to podczas dłuższej jazdy samochodem słuchałam radia właśnie
z ich powodu. Bezpośrednią przyczyną było jedno słowo: niemieckie sparen, czyli oszczędzać. Kiedy byłam mała, osłuchałam się też z autorską wersję
mojej rozdartej między dwoma językami babci: szparować. Nic wspólnego ze szparą czy jamą. Uszparuj sobie, wnusiu, na potem. Czyli: odłóż pieniądze na później,
zaoszczędź.
We wspomnianych
reklamach słowo sparen powtarzało się
z częstotliwością uporczywego stukania obcasami. Słuchając kontekstów
uświadomiłam sobie ewolucję jego znaczenia. Niemieckie oszczędzanie nie określa już odkładania pieniędzy, na książeczkę albo
do skarpety. Ani w formie akcji czy lokaty. Chcesz
oszczędzić? Kup lodówkę natychmiast, teraz. Twoja jest przestarzała, a w
tej chwili jest najtaniej. Chcesz
oszczędzić? Kup 15 kg proszku do prania,
zamiast zwykłej paczki, której potrzebujesz. Chcesz oszczędzić? Kup luksusowy samochód. Tu zaszła zmiana, a przynajmniej
w Niemczech. Teraz sparen – oszczędzać – oznacza szybkie i korzystne wydawanie
pieniędzy.
Semantyka, nauka
o znaczeniowości, zawsze mnie fascynowała. Prawie tak samo jak gramatyka
historyczna, a obie są ze sobą ładnie powiązane. Zdradzają, każda po swojemu, historię
słów i ich drogę do aktualnej, wcale nie jedynej i wcale nie ostatecznej wersji.
A jest z nimi trochę jak z butami. Słowa najczęściej używane są jak domowe
kapcie, więc łatwo się wypaczają. Albo jak ukochane adidasy, które wkładamy nawet
jeśli kiepsko pasują do stroju. Za to kościołowe lakierki – słowa używane od
święta – och, te nie zmieniają się wcale. Trzymamy je na prawidłach, zatem nie krzywią
się i nie wypaczają. Co najwyżej przestają być modne.
Jako
pacyfistyczna przeciwniczka puryzmu generalnie lubię zmiany w języku. To on dopasowuje
się do świata, a nie odwrotnie i sądzę, że najrozsądniej jest go tak zaakceptować.
Nawet jeśli czasem zabolą uszy albo oczy. A w każdym razie tak sama sobie
powtarzam – aż do momentu, gdy język przekroczy moją granicę bólu. Nie podczas
słuchania reklam albo germanizmów jak szparowanie.
Ani też za przyczyną wulgaryzmów, bo te – za co przepraszam! - sama stosuję w
moich książkach. Mnie boli ciężki, niebezpieczny język, któremu zamiast
prawideł najchętniej założyłabym kaganiec.
Są słowa za grube
albo za ciężko podkute - jak wojskowe buciory. Nabite ćwiekami jak buciska
skinów, albo za ostre jak szpilki z czubem w szpic. Są słowa śliskie,
chropowate, przewiewne i zaipregnowane gumą. Same w sobie są niegroźne, jednak
bezceremonialność ich użycia ma potencjał czynnego wulkanu. Buciory na salonach
zdewastują parkiet i dywany. Szpilki w szybkim tańcu poranią nie tylko partnera,
ale i niewinnych współtańczących. W śliskich pantoflach łatwo upadnie się na
nos, bywa, że przed niewłaściwą osobą. W nieszczelnych albo zbyt szczelnych
butach można albo zdrętwieć z zimna, albo brzydko się spocić.
W ostatnich
czasach jakoś wszystko to przestało się liczyć. Tak jak my przestaliśmy liczyć
się ze słowami. Mówi się i pisze, co ślina na język przyniesie. Także te
najpaskudniejsze rzeczy. Naszą przestrzeń zalewają kłamstwa i oszczerstwa,
obelgi i oskarżenia. Szacunek wobec drugiego człowieka jakby się rozpłynął – nie
w powietrzu, lecz morzu inwektyw. I zniknął także wstyd za łamanie tak zwanych
zasad cywilizowanego współistnienia. Zastąpiła go jakaś politykierska duma z własnej
otwartości, postępowości i kreatywności w tworzeniu nowej, szczerej
komunikacji. Język zmienia się jak nasze obyczaje. Czy jest może odwrotnie?
Przyznam, że nie mam pojęcia.
Byłego prezydenta
publicznie nazywa się gnojem. Panią profesor tłustą świnią. Znaną aktorkę kurwą.
W wymyślnych słowach miesza się z błotem bohaterów, autorytety i powagi naukowe.
Nowatorsko lży się ludzi zasłużonych, starszych, fizycznie lub finansowo słabszych.
A wszystko przy ogólnym aplauzie i całkowicie bezkarnie. I równolegle do mielenia
w ustach słów, którym już naprawdę należą się prawidła. Słów takich jak prawda,
uczciwość i kultura. Albo wręcz jak Bóg, honor i ojczyzna.
A przecież jesteśmy
tym, co i jak mówimy. I takie dajemy o sobie świadectwo. Słowami – tymi na ustach
oraz tymi, które kłębią nam się w głowie. Sensowniej byłoby mieć je pod
kontrolą, przypilnować, by w przyszłości nie spłatały nam figla. Na przykład takiego,
jaki wydarzył się francuskiemu słowu tête.
Pochodzi, jak niemal wszystkie w tym języku, z łaciny, jednak nie od łacińskiego
caput. A stało się tak dlatego, że w odniesieniu
do własnych głów podbici przez Rzymian Celtowie woleli słowo testa, puste naczynie. I tak współczesna
głowa pochodzi od baniaka… Może trzeba więc stuknąć
się w baniak? Aby nie pokrzywiło się jak – weźmy jeden z wielu przykładów -
z dźwięcznym słowem hetera. Dziś mówi
się tak czasem na pewną siebie, nie lękającą się konfliktu kobietę. W dawnej
Grecji była to jednak wykształcona prostytutka. Hmm…. A zatem jak obstawiacie -
kogo słowem kurwa określą kiedyś przyszłe
pokolenia?
Na pożegnanie
podsłuchany i bardzo pasowny – tak
powiedziałaby moja babunia – autentyk:
- I jak tam, synku? – zapytała swoją latorośl moja najlepsza
przyjaciółka.
- Ustąpiłem miejsca jednej pani w tramwaju – odpowiedział
doskonale wychowany przez nią syn. – I niesamowicie się ucieszyła.
- Powiedziała, że jestem… jestem...
- Że co jesteś?
- No wiesz, takie stare słowo… Już się go nie używa.
- Ale jakie?
- A, już wiem! – Syn
w końcu sobie przypomniał. – Że jestem uprzejmy!
Komentarze