Jeszcze jeden portret na porcelanie
Kółko różańcowe
To
nieprawda, że śmierć przytrafia się innym.
Tak naprawdę
wydarza się tylko nam.
Tego wieczoru rozpoczęliśmy próbę bez Marka. Gdy
przyszedł, wpełzło za nim lśnienie deszczu z ulicy. Potem, zastępując cień, rozbijało
rytm jego kroków między rzędami ławek w prezbiterium. My od dłuższego czasu zmagaliśmy
się z modelowaniem ciszy kościoła, a ten, kamiennie wiekuisty, znosił wszystko z
flegmatyczną cierpliwością.
- Ponoć rentgen nie jest jak należy – Marek był ledwie
słyszalny, dopiero co w taki sposób domknął za sobą przerośnięte drzwi. Miałam
go tuż za plecami, jak zawsze stał w pierwszym rzędzie tenorów, tuż za sopranami.
– Lekarz kazał mi zrobić komplet badań.
Wiedziałam, że prześwietlił płuca, papierosowy kaszel
przekroczył granice tolerancji dawanej akceptowalnemu wrogowi. Męczył Marka i zanieczyszczał
brzmienie.
- To… powinieneś. – Ostatnia sylaba zasyczała
mi w gardle i natychmiast utknęła w powietrzu. Zaraz po niej poczułam ściśnięcie
żołądka: jak zimno w kościele, na koniec wszyscy się rozchorujemy.
Dies irea, takt pierwszy, zarządził dyrygent.
- Poczekam do koncertu – powiedział Marek. Wkraczaliśmy w
fazę intensywnych prób, ostatnich przed wspólnymi z orkiestrą. – Trzy tygodnie
mnie nie zbawią.
To było Requiem. Opanowaliśmy zawiłości Faurégo i zaśpiewaliśmy
piękny koncert. Nie dowiedzieliśmy się nigdy potem, czy tamte trzy tygodnie
opóźnienia rzeczywiście mogły zbawić Marka.
Libera me
domine de morte aeterna.
Gdy zmarł, zgodnie z jego wolą zabrano go na rodzinne
Kaszuby. Z wielorakich powodów nie pojechaliśmy z nim, prócz rodziny towarzyszyło
mu tylko dwoje najbliższych przyjaciół. Reszta – chórzyści - brała udział w śpiewaczych
warsztatach.
Do Szwarcwaldu zjeżdżało się o różnych porach. We
wspólnej sali zebraliśmy się późno, paru osób brakowało. Przez wszystkie
poprzednie lata były to winno-wódczane uwertury, czas, w którym chór rozkręcał
się nieświęcie. Tu dyrygentem był jednoznacznie Marek, aż do chwili zagonienia nas
w szczytne unisono. Wówczas zamieniał się w solistę i było mu rajsko obojętne,
czy gwiazdorzy przy pianinie, akordeonie czy gitarze.
Teraz go zabrakło.
Ta sama neutralna sala, zwyczajowe jedzenie, piątek, więc
chyba ryba. W powietrzu przygnębienie i standardowe rozmowy o śmierci i odchodzeniu,
coś o miłości, o przyjaźni. Strata, wiara. Teraz
mu lepiej? Stary, nie pie…! Oczywiście, że krążyła wódka, jednak jakby
mimochodem, inaczej. Gdy ktoś siadł do pianina, była to zaledwie próba przypomnienia:
Jak właściwie Marek to grał? Jedna z dziewczyn
stanęła obok, jej śpiew zabrzmiał nieśmiało i nieprofesjonalnie. Za cicho, a
przecież Marek uwielbiał się z nią wygłupiać. Ogarnęło nas rozżalenie, każdego
po swojemu, ale też wspólnie - dopiero teraz, w przećwiczonej, powtórzonej
sytuacji, dotarła do nas ta nieobecność. Długa cisza, co my tu robimy? Lepiej
było zostać w domu. Dotąd każdy indywidualnie rozprawiał się ze stratą, tu jest
gorzej. Żal dobrał się do nas i eksplodował.
Kiedy to się stało, że śpiewali wszyscy? Coraz zamaszyściej,
rozpaczliwy kawałek po kawałku, nagle każdy chciał zadedykować coś Markowi, plątanina
przyśpiewek nie wysortowanych z fragmentów wspomnień. Wódka i wino, śpiew,
pianino, gitara, harmonijka, wybijanie rytmu ręką i tym, co w nią wpadło. Harmider
wylał się przez okno, zagroził pójściem w czarny las. Głos dyrygenta ledwo się przedarł:
Teraz Marek by powiedział: pijacy spać,
jutro próba. Zamilkliśmy przesądnie, zegar rzeczywiście wybił północ. Byliśmy
zaczepnie podnieceni, nikt nie potrafiłby odpowiedzieć, czego było w nas najwięcej
- buntu czy raczej niedowierzania.
Przecież Marek dopiero co z nami grał, namawiał jak chochlik do głupot.
Obudził nas wstyd. Nie wypływał z kaca, przeciwnie, był
wyostrzony i kąsający, jasny jak wyszarpująca ze snu zła nowina. Trzeźwiejące
głowy zapamiętały z poprzedniej nocy zadziwiająco dużo i nie były to obrazy,
które pragnęłoby się zatrzymać. Z perspektywy poranka śpiewy i toasty nie
jawiły się już jako szlachetna forma pożegnania. Okazaliśmy się gruboskórni, bez
szacunku wobec zmarłego.
Przy śniadaniu ledwie patrzyliśmy sobie w oczy, każdy z własnej
ciszy. Przedpołudniowe zajęcia odbyły się w jakiś dziwaczny, zastępczy sposób,
nie my, ale chóralna formacja awatarów z wstydliwą pilnością generowała obce
dźwięki. Obiad, popołudniowa próba, wygrzebaliśmy się z siebie dopiero w drodze
do kaplicy na mszę żałobną za Marka. Miała nadrobić odległość jego pogrzebu, zbliżyć
z nim, kiedy my tu, a on niewiarygodnie daleko, zarazem w niebie i w Polsce.
Podczas tej mszy rozpoczęła się nasza żałoba. Modlitwy i fragmenty
nieszczęsnego Requiem, dopiero przy nich szczery płacz. Gdzieś przemykały się resztki
wstydu za haniebne wczoraj, jednak szły już drogą odkupienia.
Godzin, które nastąpiły potem, nikt nie nazwałby stypą.
Szalona kumulacja dotychczasowych spotkań, i tych realnych, i tych płynących
między słowami, zaczęła się bezpośrednio po mszy i trwała do świtu. Była huczna
i nieokrzesana, jej niewyparzenie sprawiło, że właściciel hotelu odwoływał się
do prawa i policji. Kelnerzy przeciwnie, rezygnując z zarobku na zmianę bronili
baru i dołączali się do ogólnego nieokiełznania. Jeszcze dziś ci i owi
określają tę noc jako wszeteczną, jednak sami nie są siebie pewni. Owszem, mogliśmy
pogrążyć się w refleksyjnej żałobie, woleliśmy jednak pozwolić sobie na uwolnienie
nieoczekiwanie powstałej, paradoksalnie diabolicznej energii.
Żal chodzi różnymi drogami. Jedne z nich są pokryte
czerwonym dywanem i wypada stąpać po nich w lakierkach. Inne są strome i
kamieniste, wymagają traperskich butów. Jeszcze innymi trzeba chodzić boso.
Nasz żal popędził ścieżką protestu, świadomie przekrzyczał
łzy. Uzbroiliśmy go w transparenty z dowcipami Marka - z jawną preferencją dla nieprzyzwoitych,
w równym staccato rzucaliśmy jego anegdoty i powiedzonka. Dziewczyny powskakiwały
na stoły i jak co roku pod jego dyktando śpiewały chórki, kumple tupali i
klaskali w rytm. Instrumentaliści naśladowali go przy pianinie, dwóch gitarach,
popsutym akordeonie, improwizowanych bębnach i kastanietach. Było szczerze i syto,
jak dawniej.
Następnego rana poszliśmy na niedzielną mszę. Jeśli nie
liczyć kaca, czuliśmy się doskonale. Nie, nie dręczyły nas żadne wyrzuty
sumienia. Zapamiętajmy Marka takim, jaki był i kontynuujmy jego dzieło,
powiedział podczas kazania ksiądz.
In paradisum
deducant te angeli.
Jako w niebie, tak i na ziemi.
Komentarze