Bliźniaczki
Kółko z historią prawdziwą
|
Don't Pay the Ferryman
Gdyby żyła Mandy, szklanka z pewnością byłaby pełna. Świadomość tego faktu
jest nieubłagana dla Moniki i wcale nie mniej bezlitosna niż dla matki
bliźniaczek, z których pozostała jedna.
Tamta podróż na Bali była nagrodą za zdaną maturę. Rodzice bliźniaczek –inicjatywa
należała niestety do matki - szarpnęli się na bilety lotnicze i niezły hotel w
okolicach Kuty. Bali zwana jest wyspą bogów, przynajmniej w potocznym języku
przewodników, wyspą tysiąca świątyń albo całkiem po prostu – rajem na ziemi.
Bliźniaczki przekonały się o zasadności każdego z tych określeń, nic nie
okazało się przesadzone. Zdaje się, że to Mandy wyznała przez telefon rodzicom,
że będąc bogiem zamiast nieba również wolałaby Bali. „Zdaje się”, ponieważ nikt
nie zapamiętał dokładnie, która z sióstr wygłosiła wówczas tę opinię. Jednak nie
miało to wielkiego znaczenia, one i tak zawsze myślały identycznie.
Także w sprawach mody. Idąc tamtego wieczoru na dyskotekę założyły te same
sukienki, batiki kupione w pachnącym piżmem sklepie. Różniły się jedynie
kolorem. Monika wybrała oleistą zieleń balijskiego ziemskiego raju, Mandy
wystroiła się w błękit, jakby chciała przeprosić za niedawną słowną nielojalność
wobec raju w niebie. To dzięki temu spóźniły się do klubu: Monika nadepnęła
siostrze na falbanę, ta oderwała się, trzeba było przyszyć... Spóźniły się
wystarczająco dużo, by przeżyć. Taksówka nie dotarła dalej niż na dwie przecznice
od posłanej w powietrze dyskoteki, dym przedzierał się między domami, wszędzie
było pełno ognia i krzyku.
Wszystko, co ma związek z rajem, brutalnie je przerosło. Zadzwoniły do
rodziców, chciały wrócić do domu, to bez
sensu, dziewczynki, usłyszały i to znowu była matka, jesteście o rzut beretem od Australii, wsiądźcie w samolot, zawsze
chciałyście tam polecieć. Australia jest absolutnie bezpieczna.
Poleciały do Darwin, o wyborze zadecydowały najtańsze bilety. W biurze
podróży wykupiły objazdówkę, grupę backpapersów – głównie Europejczycy, kilku
Amerykanów - poprowadził doświadczony Australijczyk, jego dziadek był prawdziwym
Aborygenem. Oczywiście, że bliźniaczki przestudiowały przewodnik, oczywiście,
że uwierzyły w wiarygodność znaków ostrzegających przed krokodylami. A jednak
weszły do rzeki w miejscu, gdzie wkopano w ziemię taki znak, zrobiły to po
zachęcie przewodnika zapewniającego, że od dziesięciu lat tu, a nie gdzie
indziej, zaprasza do kąpieli wszystkie wycieczki. Mandy była szybsza, popłynęła
do przodu kraulem zostawiając w tyle siostrę, która pływała żabką i nigdy nie moczyła
głowy. Kiedy Monika jednak rozpaczliwie spróbowała zanurkować, było już za
późno. Błyskawicznie rozegrany spektakl z udziałem niewidocznego krokodyla oraz
znikającej pod powierzchnią wody siostry nie przedłużył się ani o sekundę.
Jedenaście lat dzielących tamtem dzień od okrągłych urodzin Moniki przepłynęły
wolniej niż lata innych ludzi. I nie ma w tym jednak nic dziwnego, bo nie
sposób trzymać tempo tracąc połowę kończyn, połowę mocy silnika czy ożaglowania.
Amputowanej połówki nie da się zastąpić, jedyne, co pozostaje, to fantomowe
bóle. Tymczasem wszędzie panoszą się wolne godziny, wcześniej nieobecne, bo wypełnione
wspólnym robieniem i wymyślaniem rzeczy, przebiegów i spraw. O zagospodarowanie
krzyczy każda przestrzeń, w którą dotychczas nigdy nie wkraczało się
pojedynczo.
Monika nauczyła się pływać kraulem. Panicznie się boi, gdy zanurza głowę w wodzie i coraz szybciej pokonuje długości basenu. Biega i jeździ rowerem, rano do swojej pracy w ośrodku leczenia uzależnień, wieczorem do rodziców, którzy nie mniej od pacjentów potrzebują pomocy. Monika wie, że ojciec odejdzie wcześniej od matki; jego serce raz po razie dopomina się zwolnienia od obowiązków, podczas gdy przypominające hibernację funkcjonowanie matki zapowiada raczej ich przedłużenie. Jako odpowiedzialna za nich oboje, Monika modli się o prolongatę dla samej siebie. Nie chce zostawiać rodziców, nie ma sumienia opróżniać należącej do nich szklanki. Każde z nich inaczej rozprawia się ze swoim życiem. Ojciec, emerytowany nauczyciel, roztrząsa problem wiary w autorytety. Twierdzi, że nie odczuwa nienawiści do skazanego na trzy lata australijskiego przewodnika, widać natomiast, że czuje ją do samego siebie. Dlaczego inaczej nie wychował swoich małych księżniczek, dopuścił, by na słowo uwierzyły byle komu? Raczej dlaczego ja je tam wysłałam, pyta matka, bezbronnie i półgłosem. Gdybyśmy trzymali się jak zawsze razem, Mandy też mogłaby obchodzić urodziny.
Niektórzy wierzą, że śmierć przychodzi tylko wtedy, gdy sama uzna to za
stosowne. I nie uznaje odmowy, nie znosi, gdy ktoś wykręca się od zaproszenia
do raju czy gdzie indziej. Tego, któremu raz się uda, ona i tak dopadnie. Najczęściej,
jak w przypadku Mandy, już w drugim podejściu. Monika czeka na swoją kolej. W
wieku trzydziestu lat czuje się zmęczona tym czekaniem, co noc w jej mózgu
tańczą literki ze słów Do trzech razy
sztuka. Kiedy nie śpi, stara się odganąć, jaką to sztuczkę szykuje dla niej
pani śmierć. Zakłada coś brutalnego, odwet za to, że siostrze udało się przejść
przez nią tak, jakby była nietykalna, zbyt cenna na rozerwanie przez bombę albo
zęby krokodyla. Jej sposób opuszczenia świata żywych był jak przypowieść z Biblii:
krokodyl wciągnął ją pod wodę i nienaruszoną niósł w pysku przez wiele kilometrów
aż do miejsca, gdzie zabili go ratownicy.
Czasami Monika prawie jej zazdrości. I ona chciałaby pozostać całością.
Komentarze